Menażeria ludzka. Gabriela Zapolska
rubel wprawdzie wyszedł, ale Józia ma jeszcze dwa pierścioneczki z pozostałych po rodzicach drobiazgów.
Zastawi je u znajomej fanciarki i dociągnie w ten sposób do końca miesiąca.
Mój Boże!… Ile tam już rzeczy Józi spoczywa u tej fanciarki! I srebrne łyżeczki, i bransoletki po matce, i medalion z perełką, ba! nawet medal od chrztu, i srebrna portmonetka, złoty zegarek! Łańcuszek! Wszystko wyniosła tak wieczorami, gdy mąż wyszedł z domu, „przejść się trochę” – jak mówił – a wracał późno w noc, gwiżdżąc i śpiewając jakieś nie znane Józi piosenki.
Z początku przykro jej było rozstawać się z tymi drobiazgami, później oswoiła się z tą myślą.
Wszak to dla… koteczka.
Kochała go bardzo, bardzo, miłością schorowanej i zamkniętej w domu kobiety. Gdy słyszała jego kroki na schodach, serce jej biło bardzo silnie – w nocy nie kładła się nigdy, dopóki nie wrócił. Rozbierała się wprawdzie, ale bosa i w koszuli siedziała przy oknie, patrząc w ciemną jamę bramy, czy nie dojrzy wysuwającej się z ciemności eleganckiej postaci męża. Gdy nie wracał długo, z najwyższym niepokojem śledziła godziny i przyciskając ręce do piersi, szeptała:
– Boże mój! Niech on już wróci!…
Zdawać by się mogło, że to namiętna kochanka oczekuje swego wybranego na pierwszą schadzkę miłosną – jednak!… jakże dalekie od namiętności było uczucie kładące w spieczone od gorączki wargi tej kobiety modlitwę szczerą, prawie dziecięcą.
– Niech… koteczek wróci!…
A potem ten powrót koteczka nie dawał jej żadnej pieszczoty miłosnej, żadnej chwili tej rozpaczliwej rozkoszy, która jęk prawie z piersi kobiety wydziera.
Koteczek wchodził wolno, systematycznie, nakręcał zegarek, zapalał papierosa, zmieniał obuwie, wystawiając je za drzwi pokoiku, wyciągał z krawata elegancką szpilkę i chował ją w etui.
Wszystko to robił z właściwą sobie gracją, nie spojrzawszy nawet na żonę, która spoza przymkniętych powiek śledziła jego czynności, cała w ciągłym wyczekiwaniu jakiegoś dobrego słowa, przyjaznego spojrzenia ze strony męża. Nic, nic!
Koteczek zasypiał, uśmiechając się do wrażeń w ciągu wieczora otrzymanych, do jakichś wspomnień… na myśl których przeciągał się rozkosznie.
Ona śledziła go ciągle, śledziła uważnie.
Słabe światełko lampki płonącej przed Matką Boską oświecało w zupełności różową twarz mężczyzny, lubieżny wyraz ust, tęgą szyję wychylającą się spod ukraińskich haftów nocnej koszuli.
Instynkt samicy ostrzegał ją, że nie o niej, nie o jej uległości i zżółkłej twarzy myśli w tej chwili ten człowiek.
Lecz tak wierzyła mu, tak bardzo ufała w jego „małżeńską uczciwość”, że myśl zdrady nie powstała nigdy w jej głowie.
Myśli pewnie o gratyfikacji, a może… może o niej!
Wszak wczoraj jeszcze, wychodząc, powiedział:
– Dla kogoż się zapracowuję, jeśli nie dla ciebie? – Biedny! Drogi koteczek!…
Ach! Ona by życie swoje dla niego oddała!
I leżała tak cicho, nie śmiejąc się poruszyć, drętwiejąc w jednej pozycji, aby nie zbudzić koteczka, który w tej chwili uśmiechał się, jak tylko nasyceni mężczyźni uśmiechać się umieją!
Kareta ruszyła wreszcie z miejsca.
Lecz pani Lena była dnia tego w złym humorze.
Na próżno siedzący obok niej mężczyzna uśmiechał się i usiłował umieścić dogodnie jej kapelusz, cały z brązowego tiulu, istne pieścidełko wydmuchane z purpurowego obłoczka. Na próżno, zdjąwszy jej rękawiczki, zwijał je starannie i wsuwał pomiędzy poduszki powozu, na próżno chwalił jej nowy dolman17, na który wyszło z pięćset łokci koronki; ona siedziała ciągle chmurna, z brwiami ściągniętymi, z twarzą gniewnie wykrzywianą.
– Dlaczego tak późno przyjechałeś? – zapytała wreszcie, zwracając się twarzą do swego towarzysza.
– Nie mogłem! Wierz mi! – tłumaczył się mężczyzna.
– Dlaczego?
– Bo!… bo!… mieliśmy gości!… – odparł, udając nonszalancję i oglądając sobie paznokcie.
Znać było, że blaguje, lecz ona nie poznała się na tym.
– Kto był? – nalegała już trochę udobruchana. – Kobiety?
– O, zaledwie kilka! Kuzynka Esterghazy z córką, wiesz… ta hrabina!
Ona potwierdziła spiesznie.
– Tak! Tak! Mówiłeś już mi o niej, a z mężczyzn?
– Zwykli goście czwartkowi.
– Więc to jour fixe18?
– Tak!… five o’clock tea19.
Rzucił wyraz angielski, posłyszany kiedyś ze sceny w teatrze, który zapamiętał i używał w razie potrzeby, co nigdy nie chybiało efektu. I teraz dosięgnął celu.
Kobieta siedząca obok niego zdawała się na chwilę przybita posłyszanym słowem.
Lecz prędko odzyskała równowagę.
– Nie wiem, czy to wygodne – wyrzekła – wolę już urządzić receptions matinales20…
Spojrzała na niego triumfująco.
On wzruszył ramionami.
– Zapewne, lecz już cały dzień jest zderanżowany21.
Pochylił się teraz nad podbitą już kobietą.
– No, cóż?… darujesz mi to opóźnienie? – szeptał miękkim głosem – wierz mi, tylko obowiązki światowe mogły powstrzymać twego koteczka; wierzysz mi? No… Leno!…
I objął ją ostrożnie, cofając się w tył, gdyż kareta skręcała w ciaśniejszą ulicę, a na chodnikach kręciło się sporo przechodniów.
Lena potrząsnęła wspaniałomyślnie głową. Dobrze! Przebacza mu, ale pod warunkiem, że to będzie raz ostatni… zapewne nie wie, że i ona ma obowiązki światowe, które trzymają ją poniekąd na uwięzi; jeśli on ma żonę prowadzącą dom otwarty, ona nawzajem ma męża, który od niej pewnych ustępstw światowych wymaga, a przecież…
On przyznaje jej rację, cały rozpłomieniony tak bliską obecnością tej kobiety, której pełny gors i błyszczące oczy działają na niego jak rozpalający trunek – ostrożnie, delikatnie szuka jej ręki w całych falach koronek i rękę tę znalazłszy całuje długo, wysysając paluszki o krogulczo zagiętych paznokciach.
Ona poddaje się tej pieszczocie, jak kobieta przyzwyczajona do podobnego rodzaju objawów powstrzymywanej namiętności, drugą ręką zasłania sobie twarz, gdy kareta nadto się zbliży do chodników.
Czyni to z wprawą wielką, w ogóle czuje się zupełnie swobodnie w tej ciasnej atmosferze powozu, w której cudzołożne szepty, śmiechy, pocałunki zdają się drzemać wśród zagięć zniszczonego sukna okrywającego poduszki.
– Gdzie dziś pojedziemy? – pyta koteczek.
– Gdzie
17
18
19
20
21