Dzieci ulicy. Janusz Korczak

Dzieci ulicy - Janusz Korczak


Скачать книгу
przebieg walki spokojnie i ciekawie.

      Antoś zauważył go i zbliżył się z uśmiechem.

      – Niech pan, proszę łaski pana, kupi bukiet.

      – Ile kosztuje?

      – Co łaska, proszę pana.

      – A co ja będę robił z kwiatami?

      – Podaruje pan ładnej panience. Niech pan kupi. Chcę zarobić na chleb i na lekarstwo dla ojca. Matka mnie wysłała.

      – Ty prawdę mówisz czy kłamiesz? – oczy nieznajomego głęboko zatopiły się w oczach Antka.

      – Prawdę, proszę pana – odpowiedział, patrząc śmiało.

      – Słuchaj, jeżeli powiesz mi prawdę całą, to ci dam rubla.

      – Ja prawdę mówię, proszę pana.

      Niebieskie oczy Antka ciekawie obejmowały postać nieznajomego. Przybrał pokorną postawę.

      – Masz rodziców?

      – Mam matkę chorą, proszę pana, ojciec umarł.

      – Jak dawno?

      – Przed miesiącem, proszę pana.

      – Mówiłeś przed chwilą, że ojciec jest chory.

      – To ojczym, proszę pana.

      – Więc matka już za mąż wyszła?

      – A cóż miała robić, proszę pana? Zostało nas siedmioro, toby nie poradziła!

      – Ojciec w szpitalu jest?

      – Tak, proszę pana.

      – Więc po co żebrzesz na lekarstwo? W szpitalu dają lekarstwa.

      – Dla siostry, proszę pana.

      – Mówiłeś, że dla ojca musisz kupić lekarstwo?

      – Nie, proszę pana, dla siostry. Ojciec w szpitalu.

      – W którym szpitalu?

      – U Dzieciątka Jezus, proszę pana.

      – Mańka jest twoją siostrą?

      – Jaka Mańka?

      – Ta, która sprzedaje tam kwiaty.

      – Nie, to nie siostra.

      – A co ona za jedna?

      – Jej rodzice… Ona jest… My mieszkamy w jednym domu.

      – A czym jest jej ojciec?

      – Ona nie ma ojca.

      – A matkę ma?

      – Ma albo nie ma.

      – Co to znaczy?

      – E, pijaczka, po całych dniach nie ma jej w domu. I chora.

      – Prawdę mówisz?

      – A co miałbym kłamać?

      – A gdzie ty mieszkasz?

      – Na Szulcu.

      – Pod którym numerem?

      – Pod piętnastym.

      – Jutro będę u was.

      – Kiedy ja, proszę pana, mam kupić lekarstwo.

      – To chodź ze mną, zaprowadź mnie teraz.

      – E, teraz nie mogę.

      – Kłamałeś?

      – Ano, kłamałem.

      – I nie powiesz mi prawdy?

      – A nie.

      – Dlaczego?

      – Bo nie.

      Antoś oddalił się rozgniewany.

      – Coś z nim mówił? – pyta go Mańka.

      – E, trajlował4 tam.

      – A co mówił?

      – Pytał się o mnie i o ciebie.

      – A co on chciał?

      – Choroba go wie. Chodź stąd, bo się jeszcze będzie czepiał.

      Wieczór zapadał. Aleje powoli pustoszały. Rodziny z dziećmi powracały gromadnie do domu, powozy rozprysły się. Chłodny wieczór jesienny rozpędził ostatki spacerujących. Niebo się zachmurzyło, powiał wiatr silny. Liście z głuchym szelestem opadały z drzew na ziemię.

      Mali roznosiciele kwiatów, drżąc z chłodu, tym natarczywiej ofiarowywali swój towar.

      Czasem policjant zamajaczył na tle wilgotnego wieczoru, a wtedy dzieci na dane hasło kryły się za drzewa, lub przebiegały przez środek ulicy.

      Wreszcie ucichło zupełnie.

      Antoś wracał z Mańką; zimno im było w mgle jesiennego wieczoru. Szczególniej chłopiec w swych dziurawych spodniach i jakiejś przezroczystej bluzie, narzuconej na koszulę, czuł chłód dotkliwy.

      – Poczekaj, kupię papierosów.

      Antek wszedł do sklepiku, kupił kilka sztuk papierosów, dla Mańki serdelek i czekoladę w srebrnym papierze.

      – Masz.

      Zapalił papierosa.

      – Ile tam masz? – zapytał Mańkę Antek.

      – Brakuje mi ośmiu kopiejek.

      – Masz, niech cię tam. Czort go wie, w jakim on dziś humorze.

      – Dziękuję ci. A ty?

      – O, ja swoje zawsze zarobię. Żeby nie ten stary grzyb, to bym miał rubla dla siebie.

      – Ty tak jakoś umiesz.

      – Owa, wielka sztuka. Żebym to ja był dziewczyną, tobym jeszcze więcej zarobił!

      – A jakże. Lepiej być chłopcem.

      – Co ty tam wiesz… Dlaczego ty nigdy w rękę nie całujesz?

      – Bo nie chcę i nie będę.

      – Fi, takaś harda. W interesie tak nie można.

      Biegli w stronę Wisły.

      Gdyby się Antek albo Mańka byli obejrzeli, ujrzeliby idącego krok w krok za nimi w palcie z podniesionym kołnierzem i w binoklach ciemnych mężczyznę. Śledził on tę parę przez cały wieczór, szedł za nią, czekał, aż Antek wyjdzie ze sklepiku, a teraz zmierzał w stronę Wisły. Mocniej nasunął on kapelusz na czoło, czasem przystawał na chwilę, cofał się o kilka kroków i znów szedł za dziećmi, przyciskając w prawej ręce błyszczący przedmiot.

      – Słuchaj, Antoś – zapytała nagle Mańka – czy ty się nie boisz Wicka?

      – Co się mam bać?

      – A jak on cię zbije; on silniejszy, a może i innych namówić.

      – Już ja sobie poradzę. Nie takich rydzów widziałem.

      Domy były coraz mniejsze; parkany oddzielały pojedyncze zabudowania, bruk stawał się coraz nierówniejszy, a latarnie coraz mniej rozpraszały ciemności.

      Na zakręcie ulicy ukazało się dwóch chłopców.

      – Antoś, patrz – zawołała z trwogą dziewczynka, chwytając Antka za rękę.

      – Puść, głupia.

      – Uciekajmy.

      – Ja bym uciekł, ale ty?

      – To weź moje pieniądze i leć.

      – Głupia jesteś.

      Ciemne sylwetki chłopców znaczyły się coraz wyraźniej.

      – Dobry


Скачать книгу

<p>4</p>

trajlować – gadać zmyślone historie. [przypis edytorski]