Dzieci ulicy. Janusz Korczak

Dzieci ulicy - Janusz Korczak


Скачать книгу
Mańka.

      – Nie rzucę. Cicho bądź.

      – E, rzucisz.

      Walek cisnął w przeciwnika kamień. Antek odskoczył w bok i w mgnieniu oka rzucił się i powalił chłopca na ziemię.

      Drugi chłopiec nadbiegł z tyłu, ale Mańka pochwyciła go za ucho i ciągnęła z całych sił.

      – Puść mnie.

      Z dala dały się słyszeć czyjeś kroki.

      – Ratunku! – zawołał Walek, który aczkolwiek silniejszy, nie był tak zwinny jak Antek.

      Chłopiec zerwał się, cisnął nóż za parkan, a sam rzucił się do ucieczki.

      W tej chwili ukazała się postać policjanta. W dwóch skokach dogonił Mańkę i pochwycił ją.

      – Co ty tu robisz?

      – Idę do domu.

      – Do domu? A może byś do cyrkułu5 ze mną poszła?

      – Proszę pana, za co?

      – A czego krzyczałaś?

      – Bo chłopak chciał mi odebrać pieniądze. Jest tu za parkanem.

      Za parkanem dały się słyszeć głośne kroki, jednocześnie rozległo się szczekanie psów i szamotanie się z nimi chłopca.

      Policjant przesadził parkan. Mańka pędem puściła się przed siebie.

      Kto by widział, że z ukrycia, z wgłębienia między murem i parkanem, wyszedł człowiek i pobiegł za Mańką, ten by mógł sądzić nie bez powodu, że jest to winowajca istotny tej walki nocnej.

      Mańka biegła szybko. Krople potu spływały jej z czoła. Strach przed tym cyrkułem, który znała ze słyszenia, był nad wyraz wielki. Ileż to razy już już miała się tam dostać, ale wypłakała, wymodliła się lub uciekła w drodze. A ten cyrkuł, jak widmo groźne, jak upiór straszny, ścigał ją w sennych marzeniach i na jawie.

      Na rogu dwóch ulic, które się krzyżowały, stał domek drewniany, a w nim szynk z pozaklejanymi od ulicy szybami. Dalej ciągnął się już tylko szereg parkanów, w dali w ciemności majaczyła Wisła.

      Do tego szynku wbiegła Mańka; przebiegła szybko pierwszą i drugą izbę, otworzyła drzwi, które prowadziły na korytarz długi, na końcu którego znajdowały się schody.

      – No, jesteś? – zapytał z góry Antoś.

      W tej chwili drzwi się otworzyły, jasna smuga światła na chwilę rozproszyła ciemności.

      – Kto to? – zapytała z niepokojem Mańka.

      Nie było odpowiedzi.

      – Czy to ty, Szmul?

      Milczenie.

      Mańka przebiegła schody, słysząc za sobą w ciemności czyjeś kroki niepewne.

      – Kto to? – zapytała raz jeszcze, a nie otrzymawszy odpowiedzi, wbiegła na poddasze do pokoju razem z Antosiem i zamknęła drzwi na klucz.

      – Czego hałasujecie tak? – ozwał się z wnętrza ostry głos męski. – Nie możecie wejść spokojnie.

      – Bo… bo… tam ktoś jest.

      – Jaki ktoś?

      – Jest tam; nie wiem, słyszałam, widziałam, jak wchodził.

      – Nie łżyj tylko, rozumiesz?

      – I ja widziałem – dodał Antek.

      – Czy jeden?

      – Zdaje się, że jeden.

      Dało się słyszeć otwieranie i we drzwiach z lampą w ręce stanął mężczyzna.

      – Kto to?

      – Ja – rzekł nieznajomy w palcie z podniesionym kołnierzem, w binoklach.

      – Czego pan chce?

      – Chcę wejść.

      – Jakim prawem?

      – Mam do pana interes.

      – Ja w nocy nie załatwiam interesów.

      I mężczyzna z lampą w lewej ręce począł się powoli przysuwać do nieznajomego. Nagle zatrzymał się, ujrzawszy wymierzoną w siebie lufę rewolweru.

      Stał chwilę, drżąc wobec niebezpieczeństwa i patrząc ze strachem w oczy utkwione w niego jak dwa ostrza, spoza binokli.

      – Coś pan za jeden? – wybąkał – ja pana nie znam.

      – I nie masz pan potrzeby mnie znać. Czy mogę wejść do pokoju?

      – Proszę.

      Cała ta scena trwała zaledwie chwilę. Nieznajomy pewnym krokiem wszedł do izby. Duży pokój z nierównym sufitem, z małym oknem. Żelazne łóżko stało przy drzwiach; w łóżku leżała jakaś dziewczyna z młodą, ale zniszczoną twarzą, pokrytą gęstą warstwą jakiejś taniej farby.

      – Ach! – krzyknęła, okrywając się kołdrą.

      – Milczeć! – rzekł groźnie gospodarz mieszkania.

      Postawił lampę na stole sosnowym, założył ręce na piersiach i zapytał krótko:

      – Więc?

      – Czy to pana dzieci?

      – Co to pana obchodzi?

      – Chcę wiedzieć!

      – W jakim celu?

      – Chcę od pana te dzieci kupić.

      – One nie są do sprzedania.

      – Ile pan żądasz?

      – Chce pan je kupić?

      – Mów pan, ile pan chcesz rubli za Antka i Mańkę?

      Antek i Mańka stali nieporuszenie.

      – Ile chcę? Po co panu te dzieci?

      – Potrzebne mi są.

      – Na co?

      – Rozmowa nasza trwa zbyt długo.

      Na zwiędłej twarzy opiekuna dzieci widać było jakąś walkę. Był nietrzeźwy i trudno mu było zebrać myśli.

      – Ja mam z nich duży dochód – rzekł wymijająco.

      – Więc policz pan więcej.

      – Tysiąc rubli pan da?

      – Za dwoje czy za jedno?

      – Za… no tak, za jedno; rozumie się, że za jedno.

      – Więc dwa tysiące rubli?

      – Hm, Mańka nie jest moją córką, ale…

      – Ale?

      – Ale ja mogę pomówić z jej matką. Może się zgodzi.

      – Kiedy pan pomówi?

      – Jutro.

      – Ja chcę rzecz załatwić od razu, teraz.

      – Trzy tysiące pan da?

      – Dam!

      – Zaraz?

      – W tej chwili. Pan ma papiery dzieci przy sobie?

      – O, papiery w porządku.

      Nieznajomy sięgnął do kieszeni.

      – Panie, ja panu ufam.

      W tej chwili przez drzwi wsunęła się ruda głowa Żyda.

      – Czy?…

      – Precz, wynoś się… Antek, patrz, żeby nie podsłuchiwał.

      Dało


Скачать книгу

<p>5</p>

cyrkuł (daw.) – posterunek policji. [przypis edytorski]