Dwie królowe. Józef Ignacy Kraszewski
rozmowa ta ranna, z początku cicha, stopniami coraz głośniejsza, przeradzała się w tak krzykliwą i gwałtowną, że dworzanie truchleli o pana, bo po każdej potem odboleć musiał i godzinami siedział jak martwy, odrętwiały, milczący.
Poprzedzającego dnia królestwo źle się rozstali z sobą, Bona czyniła mężowi wymówki, podnosiła głos, rzucała się, zaciskała pięści, chwytała się za włosy, król milczący patrzał i chwilami mruczał: – Głupia (Fatua). Wyrzuty wszystkie tyczyły się małżeństwa z Elżbietą, którego nie życzyła sobie Bona – król obstał przy swojem. Rozeszli się nieprzejednani. Wieczorem króla chwyciły w nogach i stawach boleści, ale zakazał dać o tem znać Bonie; lekarz zwykły, Polak, Błoński go opatrzył.
I tego więc dnia spodziewać się było można burzy, wybuchu, wznowienia walki, chociaż ona już królowę do niczego doprowadzić nie mogła, bo układy ostateczne w Wiedniu zostały zawarte i na przyszłą wiosnę oznaczono termin przybycia młodej pani.
Znając niepokonany upór Bony, król z rezygnacyą wyglądał nowej napaści. Siedział ponury, spojrzał ku wchodzącej zimno, surowo i nie spieszył jej pozdrowić.
W izbie, oprócz króla, znajdował się jeden stary jego sługa Lula Skotnicki, który jeszcze czasy szczęśliwsze Barbary Zapolij, pierwszej małżonki Zygmunta pamiętał, i kapelan ks. Słomka. Oba oni natychmiast się przez najbliższe drzwi wycofali. Małżeństwo pozostało same.
Stary oczekiwał już zgryźliwego jakiego słowa, gdy powtórnie wejrzawszy na królowę, spostrzegł na jej twarzy znany sobie wymuszony spokój, który wprawdzie nie obiecywał nic dobrego, ale chwilowe zawieszenie broni zapewniał.
Długie pożycie z tą kobietą nauczyło Zygmunta wszystkich jej podstępów wojennych, manewrów strategicznych. Gdy chwilowo tego co zamierzała do skutku przyprowadzić nie mogła – królowa wówczas przybierała tę upokorzoną postawę zwyciężonej – a choć udawanie przychodziło jej ciężko i nikogo właściwie oszukać nie mogło, oznaczało, że wyczekiwać postanowiła.
W tym stanie ciała i ducha, w jakim król się znajdował – i ten chwilowy spoczynek był mu pożądanym. Osłabły rad był spocząć czas jakiś. Nie łudził się wygraną, bo znał nieprzyjaciela, lecz miło mu było nie słyszeć wrzawy i nie znosić nieznośnego krzyku.
Bona, jak gdyby o dniu wczorajszym zapomniała, zbliżyła się, kręcąc głową, sznurując usta i cichym, złagodzonym głosem dopytując małżonka o zdrowie.
Wyciągnięte na podnóżku i okryte futrem nogi świadczyły już same że był cierpiący. Zygmunt spojrzał na nie i wskazał ręką.
– Jak zawsze – rzekł – miałem nocą boleści w kolanach, w stawach, ale mi Błoński dał smarowanie, które ulżyło nieco.
– Dlaczegóż nie dali mi znać o tem? – żywo odparła królowa – jabym była sama dopilnowała… i przyprowadziła z sobą Maceratę.
– Nie potrzeba go było – rzekł Zygmunt.
– Wolisz swoich Polaków? – zaczęła Bona z przekąsem – choć to są zarozumiałe nieuki. Lecz my wszyscy Włosi straciliśmy pańską łaskę, a jednak powinniśmy byli zasłużyć na nią, bo bez wymówki, wieleśmy tu przynieśli z sobą.
– A! nie przeczę! – odparł król z uśmiechem – wdzięczen jestem. Włosi się na mnie skarżyć nie mogą. Służyli mi, alem niewdzięcznym nie był.
Królowa siadła na krześle, sparła się na ręku u stołu, twarz starając uczynić smutną, cierpiącą, jakby zbolałą.
Natura jej gwałtowna nie dozwalała długo utrzymać się w mierze, musiała, choć z innego tematu, wznowić żale.
– Kraj ten byłby dotąd na pół barbarzyńskim – odezwała się – gdyby nie nasi budowniczowie, kamieniarze, artyści. Teraz on inaczej wygląda, dzięki Włochom.
– Włosi też twoi dość ztąd pieniędzy wynieśli – rzekł król – bo kazali sobie płacić dobrze.
– Zapracowali na to – odparła królowa.
Zygmunt rękę położył na stole, przebierać zaczął palcami po nim, wpatrzył się w podłogę i milczał. Ból w stawach nowy wycisnął z ust jego syknienie, królowa poruszyła się zaraz dopytując czyby nie potrzebował czego.
– Nie, nie, przeszło to już – zamruczał stary.
Bona usiadła, milczenie panowało chwilę.
– Gamrat też chory czy nie wiem co mu jest – odezwała się po przestanku. – Na twarzy i humorze się zmienił, posmutniał, jakieś przeczucia krótkiego życia go opanowały.
Zygmunt brwiami poruszył i potrząsł głową.
– Gamrat? – powtórzył – ależ nie stary wcale jest i życiem się nie zmęczył, chyba nadużyciem…
Królowa się zżymnęła.
– Zawsze te potwarze – odparła. – Zaprawdę nie gorszy jest od innych, ale wielu solą w oku. Naraził się i heretykom i katolikom, bo nam służył wiernie.
– My też jemu! – zamruczał Zygmunt. – Lepiej się nie obliczać, bo niewiadomo ktoby został dłużnym.
I jakby znużony już temi odpowiedziami, król na piersi zwiesił głowę. Bona znała go, że mówić wiele nie lubił. Dała mu spocząć nim się znowu odezwała.
– Cóżeście postanowili – rzekła – dla syna? Panowie litewscy ciągle się go dopominają, aby jechał do Wilna uczyć się rządy sprawować, ale zawczasu go zaprzęgać, nie widzi mi się.
– W tem jesteśmy zgodni – odparł Zygmunt. – Później zobaczymy. Naprzód ożenić go potrzeba i widzieć jak się to stadło dobierze. Władzy rozdwajać nie myślę. Nie mam jej nadto, abym się nią dzielił. Na każdym kroku opór spotykam.
– Zbytnią powolnością ich rozzuchwaliłeś sam – rzekła Bona. – Miałeś przykład na włoskich książętach wielu, którym miasta i patrycyusze z ludem także stawili opór nieraz; kilka głów spadło… i panowanie się ustaliło.
– Krwi rozlewu nie lubię – rzekł król krótko, poruszając głową znacząco – inny kraj, inny obyczaj. Polska nie Włochy.
– Widzi mi się, że tuby łatwiej jeszcze pożyć ich można – wtrąciła Bona – ale dziś zapóźno: kto zawczasu nie począł, porywać się później nie może.
Nie odpowiedział Zygmunt.
– A! to małżeństwo – wyrwało się jakby mimowoli starej pani, której oczy się zaiskrzyły i usta sfałdowały namiętnie – a! to małżeństwo. Napróżnom odradzała, próżno błagałam, twoi przyjaciele postanowili mnie na przekór.
– Wiesz, że to zdawna było umówione w Wiedniu. Byli dziećmi, gdyśmy ich zaręczyli – zamruczał król niechętnie – daćby już pokój zapóźnym żalom.
– A! wiem bardzo dobrze – poczęła ożywiając się Bona – że to dziś już wszystko próżne. Stało się, co się stać nie było powinno. Dajecie mu żonę, z którą on żyć nie będzie mógł.
Król spojrzał z rodzajem podziwienia.
– Mówiłam wam: to dziecko schorowane, wątłe, które odrazę nie miłość wzbudzić może…
Nie chcąc odpowiadać Zygmunt, niememi ustami poruszał. Zrezygnowany był słuchać wyrzutów i pogróżek, nie podsycając rozmowy o niemiłym przedmiocie.
Wszystko to już słyszał nie raz i nie raz odpowiadać na to był zmuszonym. Zadumany nie zważał nawet na sypiące się z ust Bony słowa,