Syn Jazdona. Józef Ignacy Kraszewski
płaszczem krwi okryła pobojowisko. Dym czy ona ciąży nad wojskiem i gniecie je. Pod fałdami tego złowrogiego proporca zastęp pana Sulisława się chwieje ale walczy… Jeszcze gna i naciera, lecz słabiej coraz. Piersi rycerzy nie mają czem tchnąć, oczy ich nic nie widzą, w uszach tętni tatarski – Surun! i śmiech jakiś jak świst szatana szyderski. – Szyk polski, który się rozpościerał szeroko i odbijał od siebie napływające fale zmniejsza się, zwęża, skupia, maleje, rozbija, niknie. Jeszcze chorągiew jego czerwona podnosi się w powietrzu, ale po nad nią tkwi jakby ją pożreć miała owa głowa olbrzymia dymiąca trującym smrodem, z której śmiech się trupi rozlega… I nic nie widać tylko pluskające czarne fale Tatarów.
Książe Henryk ze swemi mężnie się trzyma, został im na pastwę ostatnią. Dano mu było dla zwiększenia męczarni patrzeć jak ginęli drudzy, jak nadzieja oparcia się nikła, jak śmierć męczeńska przystępowała wolnym krokiem…
Musiał cierpieć za nich i za siebie, ale nie zwilżyło mu się oko. Spojrzał na swą wierną gromadkę, podniósł do góry miecz i z nią padł na niewiernych tłumy.
– Miłościwy książe – zawołał Rościsław – życie wasze więcej warte niż wszystkiego żołnierza, bo wy ludom wodzem jesteście! Ocalić was musiemy, przebić się trzeba przez nich – do lasu… tam bezpieczni będziemy!
Książe nie słuchał, – rąbał i siekł zajadle… Poznali w nim wodza Tatarzy i opasali go kołem, które się jak pierścień ściska. Co zaskoczy śmielszy to ginie…
Rościsław, Janicz, Ślązaków i Niemców co najsilniejszych garść dostają kroku przy księciu, zasłaniają go piersiami. Pawlik dzieciak zwija się jak szalony z nieopatrznością tego, co nigdy w boju nie bywał… Wojusz zabiega i zasłania…
Naprzód! – krzyczy Rościsław. —
I naprzód prą się rycerze – ale napróżno. Konie się potykają i padają na trupach, na konających, co im rzeżą wnętrzności, ludzie zsuwają się na ziemię i już z niej nie wstają. Rycerze jeżą się strzałami, które w nich utkwiły.
Na Klemensa z Pełcznicy bies jakiś zarzucił sznur, zdusił go za szyję i z konia obalił.
Rościsław nie przestaje naglić. —
– Naprzód!
Ale ścianą jedną stoją naprzeciw w jedno ciało zbici konie i jeźdźcy tatarscy.. Łyskają im oczy z pod czoła, bieleją zęby w ustach rozwartych, śmieją się policzki kościste.
Wśród tego zastępu, nawet trupy stoją jak żywi, zabite konie, jak kamienie w murze się trzymają. Ani go złamać ni obalić.
– Naprzód! – woła Rościsław i Janicz. – Tną po łbach końskich i ludzkich.. krew tryska… ale ściana stoi… wyłomu przebić nie można.
Pawlik, który stał z tyłu, przebija się z koniem przed księcia, ogromny miecz trzymając w ręku. Spuszcza go na obnażony łeb Tatara. Raz uderzył i drugi, koń wyrwał się naprzód sam, uchodząc między ślązaków. Pawlik się rzuca w tą szczerbę, Janicz za nim, Henryk z niemi.
– Naprzód!
Cisną się i sieką.
Cudem jakimś rozstąpiło się tatarstwo a raczej przypadło na ziemię – konie spłoszone wyrwały się, próżnią wśród tłumu ciśnie się Szlązkie książę, a mieczem rąbie co dosięże.
Wśród dymu las, zbawczy las zamajaczał już przed niemi. Suche jego gałęzie zarysowują się w dali.
– Naprzód! – nie przestaje wołać ochrypły Rościsław.
Pawlikowi krew leje się z rąk i z piersi. Wojusz ma twarz przeszytą, hełm mu strącono. Strzała utkwiła w policzku, którą na próżno wyrwać się sili.
Od zbroi księcia Henryka odbijają się pociski, ale koń pod nim broczący pada, wycieńczony ranami…
Zastęp otaczający księcia maleje, Wojusz stary zachwiał się, zsunął na ziemię, zniknął. Pawlik utonął w gąszczy.
W tem Sulisław znalazł się u boku wodza, z nim Klemens Wojewoda głogowski, Konrad, Janicz, Rościsław.
Garstka ich już tylko – lecz dotąd jeszcze zwycięzka. Las widać. Tatarzy pierzchnęli w bok nieco, ostatkiem sił książe bieży naprzód.
W tem zadudniało, tłum wraca, oblega ich z wrzaskiem, zaparł drogę od lasu! otoczył.
Bój o życie lub śmierć się poczyna.
Janicz z Pawlikiem, który już pogrzebiony pod trupami, zmartwychwstał znowu, konia chwycił i otłuczonym mieczem się broni – przodem idą torując księciu drogę. Tatarzy ustępują im – poznali po hełmie wodza, na niego czyhają…
Jednego już tylko widać mężnego księcia, jak coraz miecz podnosi do góry. Obnażył pachwinę, na której zbroi nie było, Tatarzyn pchnął z całych sił w nią i przebił. Hełm książęcy zadrgał i padł z głową, włosy rozsypały się na ramiona, padł syn Jadwigi…
Wnet kupą dzicz się rzuciła na tą zdobycz z wrzaskiem, który jak grom poszedł po pobojowisku…
Na wysokiej żerdzi sterczy szlachetna głowa męczennika odcięta, drgająca jeszcze.. wargi jej zdają się kończyć modlitwę. —
Głowa to Henryka Pobożnego – zginął ostatni!
Janik z Pawlikiem gnali tymczasem, niewiedząc co się działo za niemi – przerznęli się cudem przez tłumy – gonią!
Dziewięciu Tatarów na małych koniach ich ściga. Janicza hełm ich kusi, a Pawlika młodość.
Lecz konie obu rycerzy prześcignęły tatarskie. Co się obejrzą za siebie, widzą pogoń tylko. Gdzież książę??
Janicz i Pawlik myśleli że ocalał.. Pędzili więc naprzód, mając za sobą tylko tych dziewięciu pogoni. Z boku przyskoczył do nich oszalały z trwogi Luzman niemiec, na pół ze zbroi odarty.
Zostało ich trzech na pogan dziewięciu.
Oglądają się ciągle ich mając za sobą. Tatarzy pokładli się na koniach, wyją i gonią. Czasem poślą im strzałę, która świśnie w powietrzu, czasem puszczą powróz długi, który opada na ziemię.
Uchodzą, – uszli!
Obejrzeli się, z dziewięciu zostało sześciu – obejrzeli, tylko trzech widać jeszcze, – otóż i znikli wszyscy.
Lecz i koniom ich tchu już brakuje. Potrzeba stanąć. Właśnie wygorzałą wieś znaleźli na drodze.
Żywego w niej nie było ducha, a jeszcze niby żywa stała. Z chat opalonych widać było prosty statek wieśniaczy, który ocalał po kątach. Studnie z żurawiami, które wiatr poruszał, całe w podwórkach, gdzieniegdzie płot i wrota gwałtownie rozwarte. Na drodze chusta krwawa legła jak zabita, trup dziecka rozcięty w progu nagi i poczerniały…
Pawlik, Janicz i Luzman strzymali konie.
Niemiec skoczył do studni po wodę, zajrzał w głąb i krzyknął, pełną trupów była. Tuż płynął strumień, poszli z niego zaczerpnąć, brzegiem widać było zastygłą krew.
Pawlik tym czasem z sukni sobie i z ciała powbijane strzały wyrywał. —
Janicz dyszał sparty o słup. Luzman jęczał, patrząc na poranione ciało. Z dala z wiatrem dochodziły ich krzyki zwycięzkie tatarów.
Ledwie odetchnęli trochę, gdy niemiec wskazał na drodze migających trzech Tatarów. Biegli za niemi, a raczej toczyli się po gościńcu, jakby trzy kule czarne.
Janicz drgnął, Pawlik na koń już siadał.