Ziemia obiecana. Władysław Stanisław Reymont
obawiali się żadnych złych wieści.
Wszyscy poczuli to drżenie łódzkiego gruntu, tak często w ostatnich czasach nawiedzanego kataklizmem.
Tylko góra, tanie miejsca, nic nie odczuwała, bawiła się wciąż wybornie, wybuchała śmiechem, biła oklaski, wołała brawo.
Śmiech jakby falą buchał z drugiego piętra i rozpryskiwał się kaskadą dźwięków na parter i loże, na te wszystkie głowy i dusze tak nagle zaniepokojone, na te miliony, rozpostarte na aksamicie, ubrylantowane, pyszne swą władzą i wielkością.
Ze wszystkich lóż tylko loża znajomych Borowieckiego pań, brała udział w zabawie i bawiła się doskonale.
Potworzyły się pewne rafy na tym ruchomym morzu, które siedziały spokojnie, wpatrzone w scenę; były to rodziny przeważnie polskie, których nic nie mogło zaniepokoić, bo nic nie miały do stracenia.
– To bawełna – szepnął Leon do Borowieckiego. – Patrz pan, wełna i inni siedzą prawie spokojnie, są tylko ciekawi. Ja się na tym znam.
– Frumkin w Białymstoku, Lichaczew w Rostowie, Ałpasow w Odessie – klapa! – szepnął Moryc, który skądciś dowiedział się tego.
Wszyscy trzej byli to kupcy en gros62, jedni z największych odbiorców łódzkich.
– Na ile Łódź zaangażowana? – pytał Borowiecki.
Moryc znowu wyszedł i powrócił po kilku minutach, był znacznie bledszy, usta miał skrzywione, oczy świeciły dziwnie; nie mógł ze wzruszenia trafić z binoklami na nos.
– Jest jeszcze jeden. Rogopuło w Odessie. Murowane firmy, same murowane!
– Wysoko leżą?
– Łódź traci ze dwa miliony! – szepnął bardzo poważnie i usiłował włożyć binokle.
– Nie może być – wykrzyknął prawie głośno Borowiecki, zrywając się z miejsca, aż publiczność siedząca za nim, zaczęła stukać i sykać, żeby nie zasłaniał sceny sobą. – Kto ci powiedział?
– Landau, a jak Landau mówi, to Landau wie.
– Kto traci?
– Wszyscy po trochu, a Kessler, Bucholc, Müller najwięcej.
– Ale żeby ich nie podeprzeć, pozwolić na taką klapę.
– Rogopuło uciekł, Lichaczew umarł, zapił się z rozpaczy.
– A Frumkin i Ałpasów?
– Nic nie wiem, mówiłem tyle, co było w depeszy.
Już teraz te wszystkie wieści rozlały się po teatrze, wszyscy wiedzieli o klęsce.
Co chwila widać było, jak ta wiadomość niby bomba wybucha w innej stronie teatru.
Twarze podnosiły się w górę, oczy błyskały, słowa jakieś ostre dźwięczały w powietrzu, krzesła się podnosiły z trzaskiem, wybiegali z pośpiechem do telegrafu i telefonów.
Teatr bardzo opustoszał.
Borowiecki czuł się także zdenerwowanym tą wieścią, sam nic nie tracił, ale tracili wszyscy naokoło niego.
– Wy nic nie tracicie? – zapytał się Maksa Bauma, który znalazłszy miejsce wolne, przysiadł się bliżej niego.
– My nie mamy nic do stracenia prócz honoru, a przecież tym towarem w Łodzi się nie operuje – odpowiedział drwiąco.
– Ładnie Łódź trzeszczy.
– Nastanie ciepły sezon.
– Tak, tak. Straż ogniowa będzie mieć robotę.
– Zrobi się cieplej, to prędzej wiosna będzie.
– Warto by, węgle takie drogie.
– Pan się śmiej zdrów, bo to pana nic nie kosztuje, taka zabawa.
– Bywało tak, bywało. Połowa skręci kark, a druga połowa zarobi.
– Kto najlepiej leży?
– Bucholc, Kessler, Müller.
– Tym się nigdy nic nie stanie, co im kto zrobi.
– Niech ich wszystkich diabli wezmą, co mi to szkodzi, co ja na tym zarobię, że oni mają, albo nie mają.
Tak się krzyżowały uwagi, zapytania, cyfry, spojrzenia prawie wesołe i zadowolone z ruiny innych, przypuszczenia i drwiny.
– Mayer podobno na całe sto tysięcy rubli zaangażowany?
– To mu dobrze zrobi na brzuch, sprzeda konie, będzie chodził pieszo i zaraz schudnie, nie będzie potrzebował już jeździć do Marienbadu.
– Będą tanio do sprzedania różne familijne brylanty.
– Wolkmana może to dobić, on już szedł na pół pary.
– Możesz Robert teraz prosić o rękę jego córki, już cię nie wyrzucą za drzwi.
– Niech jeszcze poczeka.
Tak wrzał parter, tłum.
Królowie siedzieli spokojnie.
Szaja nie spuszczał oczów ze śpiewaczki i jak skończyła, pierwszy zaczął bić brawo, a potem szeptał po cichu z Różą i nieznacznie, gładząc brodę, wskazywał na Knolla, który oparty łokciami o parapet loży, skinął głową na Borowieckiego.
Karol zaraz w pierwszym antrakcie zjawił się u niego.
– Słyszałeś pan?
– Słyszałem – i zaczął wyliczać firmy.
– Głupstwo.
– Głupstwo, dwa miliony rubli na samą Łódź?
– Nie my tracimy; przed chwilą był Bauer i mówił, że jakieś kilkanaście tysięcy.
– W teatrze mówią, że z pół miliona.
– To Szaja tak rozpuszcza pogłoskę, bo on tyle traci. Głupi Żyd.
– W każdym razie odbije się to na Łodzi porządnie, firmy będą lecieć jak muchy.
– Niech zdechną wszyscy, co to nam szkodzi – szeptał zimno i przyglądał się swoim rękom starannie utrzymanym i gonił bezwiednie przymrużonymi oczyma za połyskiem brylantów osadzonych w pierścionku lewej ręki.
– Ja do pana mówię nie jak do naszego człowieka, a jak do przyjaciela. Pan wie, kto musi paść z powodu tego krachu?
– Na pewno nie wymieniają nikogo prawie.
– Mniejsza z tym, zawsze padnie dosyć, a ilu, to zobaczymy jutro, będzie wesoła niedziela.
– Prawdziwe nieszczęście.
– Dla naszej firmy nie, bo pomyśl pan, kto pada – bawełna. Kto pozostaje – my, Szaja i paru innych. Ta parszywa, żydowska, tandetna konkurencja zdechła w połowie, albo zaraz zdechnie, struli się sami. Na jakiś czas będzie nam luźniej. Będziemy robili parę nowych gatunków, które oni robili, no, i będziemy o tyle więcej sprzedawali. Ale to jest bagatelka, kręcą karki, niech kręcą; palą się, niech się palą; oszukują, niech oszukują; my zawsze zostaniemy. To zresztą mało ważne rzeczy, są znacznie ważniejsze, zobaczysz pan niedługo, że połowa fabryk bawełnianych stanie, niedługo, niedługo.
Borowiecki patrzył się na niego i słuchał z pewną niecierpliwością, nie lubił Knolla i jego dumy szalonej, płynącej z poczucia swoich milionów.
Był największym po teściu dorobkiewiczem, w tym świecie dorobkiewiczów najwykształceńszym
62