Ziemia obiecana. Władysław Stanisław Reymont

Ziemia obiecana - Władysław Stanisław Reymont


Скачать книгу
dla mnie wszystkim. Chcesz, uklęknę przed tobą i będę ci to mówić tak długo, tak szczerze, aż uwierzysz i sam kochać mnie zaczniesz. Już nie mogę udawać, już nie mogę żyć bez ciebie i bez miłości. Kocham cię, mój jedyny, mój panie.

      Mówiła bezładnie, prędko, nieprzytomnie. Okryła się w rotundę, to znowu ją opuszczała, odsuwała się od niego, to bez słów, promieniejąca, obejmowała go, cisnęła się do niego, całowała.

      Borowiecki porwany tym szalonym wybuchem namiętności, oczarowany miłością tak wielką i tak ognistą, głosem, co przenikał ogniem i pocałunkami, które go – bo onieprzytomniały prawie, dał się unieść temperamentowi swojemu i szalał jak i ona.

      Oddawał jej tak pocałunki, że mu chwilami zwisła na rękach jak martwa.

      – Kocham cię, Lucy, kocham! – powtarzał, nie wiedząc sam, co mówi.

      – Nie mów nic, całuj mnie!

      – Nie mów nic, całuj mnie – wołała w najwyższym uniesieniu.

      Głos jej rwał się i wybuchał burzą, to znowu łkał, jakby całą miłością wschodu, jakby całą ognistą pieśń nad pieśniami wyśpiewywał.

      – Ja tak marzyłam o tej chwili, tyle miesięcy pragnęłam cię, tyle lat czekałam na to, tyle cierpiałam przez to. Całuj mnie! mocniej… mocniej… mocniej… A! teraz umarłabym chętnie – wykrzyknęła dziko.

      Powóz toczył się wolno po jednej ze strasznie błotnistych i niebrukowanych ulic, gdzie nie było nawet latarń, tylko powozowe światła rozkrążały złoty blask na ruchomą, płynną, a głęboką warstwę błota, rozpryskującą się aż na szyby.

      Nikt nie przechodził, ani nie przejeżdżał tą ulicą, obwiedzioną z obu stron wysokimi parkanami, spoza których wznosiły się sterty drzewa budulcowego ułożone w wielkie czworoboki, albo wystrzelał komin fabryczki jakiejś, których w tej stronie miasta było dosyć.

      Wielkie psy, pilnujące składów, szczekały ponuro na powóz i słychać było jak się rzucały na bramy i drapały pazurami deski z wściekłości, nie mogąc się wydobyć na ulicę.

      Nie wiedzieli nic i nic nie słyszeli, zatopieni w fali tej miłości nagłej i oślepiającej, jaka ich porwała.

      – Lucy!

      – Pocałuj mnie.

      – Kochasz?

      – Pocałuj mnie.

      Rwały się im tylko takie słowa z piersi przepełnionych przerażającym ogniem.

      – Weź mnie Karol, weź mnie całą i na zawsze.

      Nie wiedzieli nawet, kiedy stanęli na miejscu.

      Zajechali przed pałacyk Zukerów, stojący w okolicy miejskiego lasku.

      – Chodź do mnie – szepnęła, trzymając go silnie za rękę.

      Bezwiednie, z przyzwyczajenia wsunął drugą rękę do kieszeni, gdzie miał rewolwer.

      – Niech August zaczeka na pana – zawołała grzmiąco do stangreta.

      – Chodź, nie ma nikogo, on – mówiła z naciskiem – pojechał. Nikogo prócz służby nie ma w domu.

      Puściła jego rękę, bo służba otwierała drzwi.

      – Zapalić światło w saloniku wschodnim. Podawać zaraz herbatę.

      Rzuciła mu się na szyję, skoro lokaj oddalił się, ucałowała go namiętnie i popchnęła w jakiś korytarzyk wysłany dywanem i wybity czerwono.

      – Zaraz przyjdę, kocham cię! – zawołała za nim i zniknęła.

      Rozebrał się wolno, rewolwer przełożył do kieszeni surduta i wszedł w jakieś drzwi, które się przed nim otworzyły do słabo oświetlonego saloniku.

      Biały dywan ze skór baranów, nadzwyczaj puszysty, tłumił zupełnie kroki.

      – Ależ to zupełnie romantyczna awantura! – szepnął, padając na jakiś zydel perski bez poręczy, inkrustowany w hebanie złotem i srebrem, bo czuł się strasznie znużonym.

      – Ciekawa kobieta, ciekawa scena – myślał i zaczął się rozglądać po pokoju.

      Buduar był urządzony z takim przepychem, że nawet w mieście pełnym najwspanialszych mieszkań, takim jak Łódź, mógł jeszcze wyrwać okrzyk zdziwienia.

      Ściany były obciągnięte w żółty, o gorącym tonie jedwab, po którym rozrzucone bardzo artystycznie gałęzie bzów czerwono-fioletowych, nakładanych grubym haftem.

      Przez całą długość jednej ściany stała wielka i szeroka sofa, pod baldachimem żółtym w zielone pasy, udrapowanym w formie namiotu i podtrzymywanym przez złote halabardy.

      U szczytu, pod namiotem, lampa ze szkieł żółtych, rubinowych i zielonych rozrzucała dziwnie omdlewające światło.

      – Handełesy – szepnął z jakąś zawistną nieomal pogardą, zirytowany tym przepychem, ale pomimo to rozglądał się ciekawie; dziwaczne, kosztowne sprzęty o formach wschodnio-japońskich były bezładnie nagromadzone i stosunkowo do wielkości pokoju w nadmiernej ilości.

      Stosy poduszek jedwabnych o jaskrawych barwach chińskich leżały porozrzucane po sofie i białym dywanie odcinały się ostrymi plamami jakby farb porozlewanych.

      Zapach ambry i violettes de Perse, pomieszany z różami, rozwłóczył się po pokoju.

      Na jednej ze ścian błyszczała masa broni wschodnich, bardzo kosztownych, ułożona dookoła wielkiej, okrągłej tarczy saraceńskiej, stalowej, nabijanej złotem i tak wypolerowanej, że w tym świetle przyćmionym skrzyła się i promieniowała złotymi ozdobami i rzędami rubinów i bladych ametystów, jakimi obrzeże jej było wysadzone.

      W jednym rogu, na tle olbrzymiego wachlarza z pawich piór, stał cały wyzłocony posążek Buddy, z podwiniętymi nogami, w postawie kontemplacyjnej.

      W drugim roku stała wielka żardinierka japońska z brązu, podtrzymywana przez złote smoki, pełna kwitnących, białych jak śnieg azalii.

      – Pociejów milionerski – myślał znowu Borowiecki, który posiadał nadzwyczaj wyrobiony smak artystyczny i poczucie piękna, rozwinięte jeszcze do stopnia doskonałości specjalnymi studiami nad harmonią barw.

      – Jaśnie pani prosi pana dyrektora – szepnął z ukłonem stary, wygolony lokaj, odsłaniając ciężką portierę z żółtego aksamitu, pokrytą malowanymi chryzantemami.

      – A Józef jest tutaj? – zapytał Borowiecki idąc, bo znał go z innego domu.

      – Puściłem w licytację tamtych Żydów – szepnął cicho, zginając się przed nim.

      Karol uśmiechnął się tylko i poszedł do jadalnego.

      Lucy nie było jeszcze.

      Usłyszał tylko przytłumiony murami krzykliwy jakiś głos z dalszych pokojów.

      – Co to? – zapytał bezwiednie Borowiecki, nasłuchując.

      – Jaśnie pani rozmawia z pokojówką – objaśniał Józef, ale z takim zimno-pogardliwym wyrazem twarzy, że Borowiecki zwrócił na to uwagę i nic już nie pytał więcej.

      Lokaj wyszedł, a on rzucił po jadalni oczami: była umeblowana z banalnym łódzkim przepychem; boazerie z dębu do połowy ścian, kredensy w bretońskim stylu z ciemnego orzecha, z masą sreber i porcelany na półkach, staroniemieckie dębowe i wspaniale rzeźbione zydle dokoła olbrzymiego stołu, oświetlonego żyrandolem w formie bukietu tulipanów, w którym jaśniała elektryczność.

      Część


Скачать книгу