Ziemia obiecana. Władysław Stanisław Reymont
binokle poprawiał, pił ze wszystkimi, a chwilami podchodził do młodego chłopaka, który wciśnięty w głęboki fotel, obwiązany serwetką spał i krzyczał mu do ucha:
– Kuzyn, nie śpij!
– Zeit ist Geld71! Czyje conto? – odpowiadał, nie otwierając oczów, stukał automatycznie kuflem w stół i spał dalej.
– Kobieta! Daj pan pokój, to kein geszeft72 być kobietą, to szkoda czasu – wołał ze śmiechem znany powszechnie w Łodzi Feluś Fiszbin.
– Ja jestem człowiek, panie, najautentyczniejszy człowiek – krzyczano przy drugim rogu.
– Pan się nie chwal! Pan jesteś gruba symulacja człowieka – drwił Feluś.
– Panie Fiszbin, pan może jesteś Fiszbin, ale pański interes nie jest nawet słoma.
– Panie Weinberg, pan jesteś… no już pan wiesz i my wiemy, co pan jesteś, ha, ha, ha.
– Bum-Bum, zaśpiewaj majufes, bo się Żydy kłócą.
– König, ty jesteś mój przyjaciel, ale ja ze smutkiem widzę, żeś ty coraz głupszy. Tobie już w brzuch głowa wlazła. Ja się o ciebie bardzo boję. Panowie on się tak pasie, że jemu niedługo własna skóra nie wystarczy, on się w nią nie zmieści, ho, ho.
Śmiech gruchnął ogólny, ale König nie odezwał się, popijał piwo i wpatrywał się w światła nieprzytomnymi oczami, siedział bez surduta, z rozpiętym kołnierzykiem u koszuli.
– Wróćmy doktorze do kobiet – zaczął Feluś do sąsiada, który z opuszczoną na piersi brodą siedział i wykręcał ustawicznie i niezmordowanie wąsiki blond i co chwila nerwowym ruchem otrzepywał klapy surduta i wpychał w rękawy dosyć brudne mankiety.
– Dobrze, to jest ważna kwestia, choćby z punktu socjalno-psychologicznego.
– To jest żadna kwestia. Znasz pan chociażby jedną porządną kobietę?
– Panie Feliksie, pan jesteś pijany, co pan wygadujesz! Ja panu tutaj w Łodzi pokażę setki najlepszych, najzacniejszych, najrozumniejszych kobiet – krzyczał wyrwany z apatii, podskakując na krześle i z błyskawiczną szybkością otrzepując sobie klapy.
– To pewno pańskie pacjentki, pan je powinieneś chwalić.
– Z punktu socjalno-psychologicznego biorąc, to co pan mówisz, jest…
– Z każdego boku jest to prawda, jest to cztery razy prawda. Pan mi dowiedź, że jest inaczej.
– Mówię przecież panu.
– To jest gadanie, tylko gadanie, mnie potrzeba faktów! Ja jestem człowiek realny, panie Wysocki, ja jestem pozytywista. Panienko, maszynka kawy, chartrezy!
– Dobrze, dobrze! Zaraz panu dam fakty: Borowska, Amzelowa, Bibrychowa, bo co?
– Ha, ha, ha, wyliczaj pan więcej, to dla mnie śliczny kawałek zabawy.
– Pan się nie śmiej, to są porządne kobiety – krzyczał zaperzony.
– Skąd pan to wiesz, miałeś je pan w komis? – rzucił cynicznie Feluś.
– Nie wymieniłem jeszcze najpierwszych, takich jak Zukerowa i Wolkmanowa.
– To się nie liczy. Jedną mąż trzyma w zamknięciu, a druga nie ma czasu wyjrzeć na świat, bo ma na trzy lata czworo dzieci.
– Keszterowa to co, to perkal? a Grosglikowa, to wata? Cóż pan na to powie?
– Ja nie powiem nic.
– A widzisz pan – wołał doktor rozpromieniony, podkręcając wąsiki.
– Ja jestem człowiek realny i dlatego nie powiem nic, bo co tu brać w rachubę kobiety brzydkie? to jest taki brzydki towar, żeby go w komis nie wziął nawet Leon Cohn, a on wszystko bierze.
– Ja je biorę w rachubę i stawiam w pierwszym rzędzie. One mają prócz zwykłej, organicznej uczciwości, jeszcze etykę.
– Etykę, co to jest za towar? Kto w tym robi? – wołał, zanosząc się od śmiechu.
– Feluś, powiedziałeś witz na sto procent – krzyknął przez stół Leon Cohn, klaszcząc w dłonie.
Doktor nie odezwał się, pił gorącą kawę, którą mu Feluś nalał, podkręcał wąsiki, strzepywał klapy, wpychał mankiety i zwrócił się do sąsiada obok, który wciąż pił, milczał i co chwila przecierał czerwonym fularem okulary.
– Mecenas masz to samo zdanie o kobietach co i pan Feliks?
– Phi, to jest… uważ pan dobrodziej… jakby to wyłuszczyć… hm – machnął ręką, napił się piwa, zapalił ciągle gasnącego papierosa i przypatrywał się płonącej zapałce.
– Pytam się, co mecenas myślisz o kobietach? – szturmował doktor i nastawiać zaczynał twarz do nowej walki o cześć kobiet.
– Uważa pan dobrodziej, ja nic nie myślę, ja piję piwo – machnął pogardliwie ręką i umoczył całą twarz w kuflu świeżym, jaki postawiła przed nim kelnerka.
Pił długo, a potem palcami wyciskał białą pianę z wąsów rzadkich, które mu niby rudawą strzechą wisiały nad ustami.
– Pan mi pokaż uczciwą kobietę, ja jej poślę jedwab od Szmidt i Fitze, kapelusz od Madame Gustawe i mały papierek na który z banków z podpisem Grosglika, to panu później opowiem o niej ciekawe rzeczy – zaczął się znowu śmiać.
– Pan to gadaj na Bałutach, tam może panu uwierzą i będą cenili pańskie zdanie, ale my trochę pana znamy, panie Feliksie.
– Co to redaktor swoją szpulkę wstawia?
– Bo pan blagujesz, aż się krochmal sypie – odpowiedział ktoś za nazwanego redaktora, który zirytowany wyniósł się do bufetu.
– Kuzyn, nie śpij – krzyknął Bum.
– Zeit ist Geld! Czyje conto? – szepnął, stukając kuflem w stół i chciał go podnieść do ust, ale nie doniósł, ręka mu opadła, piwo z kuflem poleciało na ziemię, nie wiedział o tym, tylko się bokiem przekręcił w fotelu, serwetą przysłonił twarz i spał.
– Co osoba chce? Niech ładna osoba powie? – szeptał Leon Cohn, usiłując pocałować wydzierającą mu się kelnerkę.
– Niech mi pan da spokój, niech mnie pan puści – i szarpnęła się energicznie.
– Co osoba się rzuca, ja płacę, to ja się rzucę, ja jestem Cohn, Leon Cohn!
– Co mi tam pańskie nazwisko, niech mnie pan puści – zawołała gwałtownie.
– Niech osoba idzie do diabła! Szmelc! – rzucił pogardliwie za odchodzącą i zaczął ściągać porozpinany surdut i kamizelkę.
– Moryc! Masz już dosyć pijaństwa, chodźmy do domu, jest ważny interes – szeptał Karol w najwyższym zniecierpliwieniu, bo Moryc pijany, z twarzą w dłoniach, siedział nieprzytomny i na wszystko, co słyszał, odpowiadał w kółko:
– Ja jestem Moryc Welt, Piotrkowska 75, pierwsze piętro. Idź pan do diabła!
– Panie Cohn, ja miałem do pana mały interes – szepnął Borowiecki.
– Ile pan potrzebuje?
Mlasnął językiem, trzasnął w palce i już wyciągnął pugilares.
– Pan się prędko orientuje – uśmiechnął się Borowiecki.
– Ja jestem
71
72