Ziemia obiecana. Władysław Stanisław Reymont
powiedz prawdę, ile cię kosztuje ta twoja Józia? – szeptano za Karolem.
– Drogi towar, jeśli chcesz kupić teraz.
– Poczekam do licytacji, poczekam. Ale powiedz, co cię to kosztuje, bo w Łodzi mówią, że z tysiąc rubli miesięcznie.
– Może tysiąc, może pięć, nie wiem.
– Nie płacisz?
– Płacę, grubo płacę – wekslami. Mieszkanie zapłaciłem wekslem, meble wekslem, modniarkę wekslem, wszystko wekslem. Skąd ja mogę wiedzieć, co mnie to razem kosztuje, będę wiedział dopiero, jak się położę, ile zechcą wziąć za sto. Teraz nic nie wiem.
– Wiesz, to jest genialne!
– Słyszysz pan, panie Cohn, co mówią za nami?
– Słyszę, słyszę. To jest grube łajdactwo, ale mądre, a, a, jakie mądre!
– Chcesz, żebym jechał do domu? – pytał Moryc.
– I to natychmiast, bardzo pilny interes.
– Nasz interes?
– Nasz, niesłychanie ważna rzecz, niesłychanie.
– Jak interes, to ja jestem prawie trzeźwy. Chodźmy.
Karol wyszedł, prowadząc pod ramię Moryca, który się chwiał na nogach i nie mógł utrzymać równowagi; a za nimi przez otwarte drzwi buchnął potok śpiewów i krzyków i rozlał się po cichym, ciemnym podwórzu i zginął w przestrzeniach, w nocy.
Świt się już rodził nad Łodzią, bo czarne kominy zaczęły majaczyć coraz jaśniejszymi barwami, dachy błyszczały w świetle tych bladych zórz, co niby róż najdelikatniejszy, zmieszany z perłami, roztrząsały swą światłość nad ziemią.
Mróz pościnał błoto, pokrył miejscami kałuże warstwą lodu, pobielił mostki nad rynsztokami i okrył bujną osędzieliną drzewa.
Dzień zapowiadał się pogodny.
Moryc wdychał całą piersią to chłodne, zimne powietrze i przychodził coraz bardziej do siebie.
– Wiesz, nie pamiętam nigdy, abym się tak upił. Nie mogę sobie darować, szumi mi w głowie, jak w samowarze.
– Zrobię ci herbaty z cytryną, wytrzeźwiejesz, przygotowywam73 ci taką niespodziankę, że zechcesz się upić z radości po raz drugi.
– No, ciekaw jestem, co to może być.
I zaraz po przyjeździe, nie budząc już Mateusza, który spał, klęcząc przed kominem z głową na blasze, Karol nalał wody do samowara i zapalił pod nim gaz.
Moryc się trzeźwił bardzo radykalnie, bo zlał głowę zimną wodą, umył się i wypiwszy kilka szklanek herbaty, poczuł się zupełnie przytomnym.
– No, jestem już fertig. Do diabła, zimno mi obrzydliwie.
– Maks! – wołał tymczasem Karol, trzęsąc z całej siły Bauma, ale Maks nie odezwał się i obciskał silniej surdut na głowę.
– Na nic wszystko, śpi jak zabity. Tak mi zresztą pilno, że nie będę czekał.
– Przeczytaj Moryc uważnie depeszę, tylko nie oglądaj adresu – zastrzegł, podając telegram.
– Ba, kiedy nic nie rozumiem – cyfrowana!
– Prawda. Zaraz ci przeczytam.
I czytał mu wolno, bardzo dobitnie, podkreślając cyfry i daty.
Moryc wytrzeźwiał zupełnie, na pierwsze słowa zerwał się on z krzesła i pochłaniał oczami, całym sobą, treść tego telegramu. Gdy Karol skończył i podniósł tryumfujący wzrok na niego, Moryc stał nieruchomy, zapatrzony w ten interes, po kilka razy wciskał binokle na nos, które mu zupełnie nie chciały się utrzymać, uśmiechał się tak słodko, jak do ukochanej, szarpał nerwowo swoją piękną brodę, wreszcie rzekł uroczyście:
– Wiesz Karol, my mamy już przyszłość, my mamy grube pieniądze. Ten telegram wart jest sto tysięcy rubli, no, pięćdziesiąt, co najmniej. My się możemy na tej uroczystości pocałować! Co to za interes, co to za interes! – I posuwał się do Borowieckiego, chcąc go istotnie w tym radosnym podnieceniu ucałować serdecznie.
– Daj spokój Moryc. Nam potrzeba teraz gotówki, nie pocałunków.
– Prawda, masz rację, trzeba teraz pieniędzy i pieniędzy.
– Czym więcej kupimy, tym więcej zarobimy.
– Co się to w Łodzi będzie dziać. Aj! aj! Jeśli o tym wie Szaja, albo Bucholc, jeśli zdąży wykupić, to wszyscy dopiero będą śpiewać. Skądżeś to wyrwał!
– Moryc to moja tajemnica, to moja nagroda. – Uśmiechnął się do siebie, bo przyszła mu na myśl Lucy.
– Twoja tajemnica, to twój kapitał. Mnie jednak dziwi jedno.
– Co takiego?
– Ja się tego, Karol, nie spodziewałem po tobie Mówię zupełnie szczerze. Nie spodziewałem się, żebyś był zdolny mieć taki interes w ręku i chciał się dzielić, z nami.
– Toś mnie nie znał.
– Wiesz, że po tym fakcie jeszcze cię mniej znam.
I patrzył na niego tak, jakby podejrzywał jaką zasadzkę, bo nie mógł pojąć jak można chcieć się dobrowolnie dzielić zyskami.
– Jestem aryjczyk, a ty jesteś semita, w tym leży wytłumaczenie.
– Ja go nie widzę, nie rozumiem, co chcesz powiedzieć przez to.
– Tylko to, że ja chcę zrobić pieniądze, ale dla mnie świat się nie kończy na milionach nawet, a ty widzisz cały swój cel życia w zrobieniu pieniędzy. Kochasz pieniądze dla pieniędzy i zdobywasz je bezwzględnością, nie oglądając się na środki.
– Bo każdy jest dobry, który pomaga.
– To właśnie jest semicką filozofią.
– Z czymże ja się potrzebuję liczyć. Właśnie taka filozofia nie jest ani aryjska ani semicka, jest filozofia kupiecka.
– No mniejsza. Pomówimy o tym kiedy indziej obszerniej. Dlatego dzielę się z wami, że jesteście moimi wspólnikami i dawnymi przyjaciółmi. Zresztą, tak mi każe ambicja nawet, zrobić przysługę przyjaciołom.
– Droga ambicja.
– Liczysz?
– Bo wszystko się oblicza.
– Ileż liczysz naszą dawną zażyłość?
– Karol, ty się nie śmiej, ale ja ci powiem, iż twoją przyjaźń mógłbym obliczyć na ruble, bo ja przez nią, przez to, że razem mieszkamy, mam więcej kredytu o jakie dwadzieścia tysięcy rubli. Mówię ci szczerze.
Borowiecki śmiał się serdecznie, zadowolony głęboko ze słów Moryca.
– To, co ja robię, zrobiłbyś i ty, zrobiłby i Baum.
– Ja się boję, Karol, ja się bardzo boję, że Maks jest mądry człowiek, że on jest kupiec… Ale co ja, to zrobiłbym z całą przyjemnością.
Zaczął gładzić brodę i nasadzać binokle, żeby pokryć wyraz ócz i ust, które mówiły zupełnie co innego.
– Ty jesteś szlachcic, ty jesteś naprawdę von Borowiecki.
– Maks! Wstawaj, śpiochu! – krzyczał do ucha Baumowi.
– Nie budź mnie! – ryczał wściekły, wymachując nogami.
– Nie wierzgaj,
73