Ziemia obiecana. Władysław Stanisław Reymont

Ziemia obiecana - Władysław Stanisław Reymont


Скачать книгу
na chwilę przy stole, brał w obie ręce szklankę z herbatą i pił; był tak zdenerwowanym, że binokle wciąż mu wpadały do szklanki; klął, wycierał je o poły surduta i znowu biegał, albo pochylał się nad stołem i na ceracie kreślił kolumny cyfr, które zmazywał natychmiast poślinionym palcem.

      Tymczasem Baum wstał, wysapał się, wyklął w kilku językach, wypił olbrzymią ilość herbaty, zjadł wszystkie resztki z kolacji, jakie jeszcze były na talerzach, zapalił krótką angielską fajeczkę i przygładzając swoją małą łysinkę, jaką miał nad czołem, mruknął:

      – Czego chcecie? Gadać prędko, bo mi się chce spać.

      – Nie pójdziesz spać, jeno się dowiesz.

      – Nie pyskuj.

      Karol przeczytał mu telegram.

      Moryc wyłożył plan, który był bardzo prosty: mieć pieniądze, dużo pieniędzy, jechać natychmiast do Hamburga, kupić, co się da, surowej bawełny i sprowadzić ją do Łodzi, zanim prawo o podwyższonym cle i taryfie zacznie obowiązywać. A potem sprzedawać, ma się rozumieć, z jak największym zyskiem.

      Baum myślał długo, zapisywał coś w notesie, fajkę wypalił, wytrząsnął popiół na spodek, przeciągnął swoje olbrzymie kości i rzekł:

      – Zapiszcie mnie na dziesięć tysięcy rubli, więcej nie mogę. Dobranoc!

      Podniósł się z krzesła, aby iść z powrotem spać.

      – Zaczekajże! Musimy się przecież porozumieć. Wyśpisz się jeszcze.

      – Niech was diabli wezmą z tymi porozumiewaniami się. Ach te Polaki! W Rydze przez całe trzy lata mało co spałem, bo wszyscy się całe noce u mnie porozumiewali… i w Łodzi to samo.

      Usiadł niechętnie i zaczął nabijać fajkę.

      – Moryc, ile dajesz?

      – Tak samo dziesięć tysięcy. Nie wydobędę na razie więcej.

      – Więc i ja tak samo.

      – Zyski i straty będą równe.

      – Ale który z nas pojedzie? – zapytał Baum.

      – Może jechać Moryc tylko, bo on się zna dobrze i to jego specjalność.

      – Dobrze, pojadę. Co dacie gotówki zaraz?

      – Ja mam piętnaście rubli, mogę dołożyć mój pierścień brylantowy, zastawisz go u ciotki, da ci więcej niż mnie – mówił ironicznie Maks.

      – Mam wszystkiego przy sobie, zaraz… 400 rubli, mogę dać 300 zaraz.

      – Kto twoje weksle będzie żyrował, Baum?

      – Dam gotówkę.

      – Ja jeśli na czas nie wyrwę gotówki, to dam weksle z dobrym żyrem.

      Zaległa cisza. Maks położył głowę na stole i patrzył na Moryca, który szybko coś pisał i obliczał. Karol chodził wolno po pokoju i wąchał dla orzeźwienia jakieś perfumy w kosztownym flakoniku.

      Dzień był już wielki i przez okna pozasłaniane gipiurowymi zasłonami wlewał białe, ostre światło poranku i mącił blask lampy i świec płonących w wielkich brązowych kandelabrach.

      Cisza ogromna, cisza Łodzi w niedzielę, rozlewała się po mieście i przenikała do wnętrza mieszkania. Jakiś daleki turkot dorożki huczał niby grzmot po stwardniałym błocie i w pustej, jakby wymarłej ulicy.

      Karol otworzył lufcik, aby wpuścić trochę świeżego powietrza i wyjrzał na ulicę.

      Szron pokrywał bruk i dachy i skrzył się jak brylanty w słońcu, co wstało gdzieś daleko za Łodzią, za fabrykami, których kominy, niby las gęsty i ponury, rozciągały się wprost okien i odcinały swoje potężne, surowe profile na tle złoto-błękitnego nieba.

      – A jak się ten interes nie uda – szepnął, cofając się z okna.

      – A no to stracimy, psiakrew, i nic więcej – mruknął Maks obojętnie.

      – Możemy stracić trzy razy, bo kapitał, zarobek, a może i fabrykę.

      – Nie może tak być – wykrzyknął Maks, bijąc ze złością w stół. – Fabrykę musimy mieć. Ja już z ojcem nie wytrzymam dłużej, a zresztą, czy mój fater długo pociągnie? Jeszcze rok, jeszcze dwa, a zjedzą go zięciowie, dogryzie go Zuker, on przecież zaczął już nas jeść, bo naśladuje nasze kapy na łóżka i nasze kołdry kolorowe i sprzedaje o 50% taniej; on nas żywcem zjada. A ja nie urodziłem się na parobka w cudzym interesie. Mam już trzydzieści lat, potrzebuję zacząć na siebie.

      – I ja mówię, nie może być. Fabrykę, tak czy owak, mieć musimy. Ja także dłużej nie wytrzymam u Bucholca.

      – Boicie się? – szepnął Moryc.

      – To naturalna obawa, gdy się może stracić wszystko.

      – Ty, Karol, nie możesz zginąć w żadnym razie; ty ze swoją uznaną specjalnością, ze swoim nazwiskiem, ze swoim von, ze swoją twarzą, zawsze możesz dostać milion, chociażby z Müllerówną w dodatku.

      – Nie gadaj, mam narzeczoną, którą kocham.

      – Co to przeszkadza, można mieć dwie naraz narzeczone i w obu się kochać, a ożenić z trzecią, która będzie miała pieniądze.

      Karol się nie odezwał, bo mu się przypomniała panna Mada i jej naiwny szczebiot; chodził po pokoju, a Maks usiadł na stole, ćmił fajkę i bujał długimi nogami i nadstawiał twarz na pocałunek słońca, co się przedarło wskroś okien domu naprzeciwko i kładło długą złotą smugę, pełną drgającego pyłu na jego twarz rozespaną i na czarną głowę Moryca, siedzącego z drugiej strony stołu.

      – Jeśli się boicie ryzyka, to ja wam dam radę, a raczej powiem, że istotnie to jest ryzyko. A jeżeli o tym interesie wie cała bawełna łódzka? Jeżeli ja ich w Hamburgu zastanę wszystkich? A jeżeli przez wielkie i gwałtowne zapotrzebowanie bawełna pójdzie w górę za bardzo. A w Łodzi nie będziemy mieli komu jej sprzedać, to co?

      – Przerobimy ją w swojej fabryce i zarobimy jeszcze więcej – szepnął Maks, nadstawiając pod działanie słońca ucho jedno i część głowy.

      – Ale jest wyjście. Zarobicie również i bez ryzyka.

      – W jaki sposób? – zapytał Karol, przystając.

      – Odstąpcie mi cały ten interes. Ja wam dam po pięć, no po dziesięć tysięcy odstępnego, niech stracę i to gotówką, baresgeld74, za parę godzin.

      – Świnia – mruknął Maks.

      – Daj pokój Maks, on to robi z przyjaźni.

      – A właśnie, że z przyjaźni, bo jak ja stracę, wy i tak możecie mieć fabrykę, a gdy zarobicie, również wam to nie przeszkodzi.

      – Nie traćmy czasu na próżne gadaniny, trzeba iść spać. Kupujemy razem na wspólne ryzyko, a ty Moryc jedziesz dzisiaj do Hamburga.

      – Niech da pokrycie. Kupi za nasze pieniądze, a potem powie, że kupił dla siebie, jego stać na to!

      – To nasza przyjaźń i moje słowo jest pies, co ty gadasz Maks – wykrzyknął oburzony.

      – Twoje słowo złote, twoja przyjaźń to dobry weksel, ale ewikcję daj, to handel.

      – Załatwimy to w ten sposób, że Moryc będzie kupować i wysyłać zaraz pospiesznymi frachtami, na nachname. My wykupimy.

      – A gdzie moja pewność,


Скачать книгу

<p>74</p>

baresgeld (z niem.) – gotówką. [przypis edytorski]