.

 -


Скачать книгу
bijąc kijem w taburet z całych sił. – Pan się tak nie patrz na mnie, ja tak mówić mogę, bo ja ich wszystkich żywię.

      – Tak, ale oni pracują dosyć dobrze na to żywienie, zarabiają.

      – U mnie zarabiają, ja im daję zarobek, oni mnie powinni całować po nogach, bo jakbym im nie dał roboty, to co?

      – Toby sobie znaleźli gdzie indziej – szepnął, bo złość nim miotać poczynała.

      – Zdechliby z głodu, panie Borowiecki, jak psy.

      Borowiecki nic już się nie odzywał, był zirytowany tą pychą głupią Bucholca. który przecież pomiędzy łódzkimi fabrykantami był unikatem z wielkiego rozumu i wykształcenia, a tak prostej kwestii nie rozumiał.

      – Panie prezesie, szedłem właśnie z pigułkami, kiedy przyszedł August.

      – Cicho! Jeszcze całe dwie minuty. Zaczekaj! – rzucił ostro do swego nadwornego doktora, który się nieco zmieszał takim przyjęciem, ale stanął pokornie o kilka kroków przy drzwiach i czekał, biegając zalęknionym, niespokojnym wzrokiem po twarzy Bucholca, który wpatrzony w stary srebrny zegarek, nachmurzony siedział w milczeniu.

      – Ty się, Hamer, pilnuj, ja ci płacę za to, dobrze płacę – rzekł po chwili, nie odrywając wzroku.

      – Panie prezesie!

      – Bucholc mówi, cicho! – rzekł z naciskiem i uderzył go oczami. – Ja jestem punktualny, jak mi raz powiedzieli, że brać pigułki co godzina, to biorę co godzina. – Pan musisz być bardzo zdrowym, panie Borowiecki, widać to po panu.

      – Tak bardzo jestem zdrowy, że jakbym posiedział w fabryce, w drukarni, jeszcze dwa lata, to mam pewne suchoty. Już mnie doktorzy ostrzegali.

      – Dwa lata! można jeszcze dużo wydrukować towaru przez dwa lata. Hamer dawaj!

      Hamer z namaszczeniem odliczał piętnaście pigułek homeopatycznych na wyciągniętą rękę Bucholca.

      – Prędzej! ty kosztujesz tyle, co dobra maszyna, a ruszasz się tak powoli – syknął i połknął pigułki.

      Lokaj podał mu na srebrnej tacy szklankę z wodą do picia po lekarstwie.

      – On mi każe połykać arszenik, to jakaś nowa metoda leczenia, zobaczymy, zobaczymy…

      – Ja już widzę duże polepszenie w zdrowiu pana prezesa.

      – Cicho, Hamer, nikt cię o to wcale nie pyta.

      – Dawno pan prezes prowadzi tę arszenikową kurację? – zapytał Borowiecki.

      – Trzeci miesiąc mnie już zatruwa. Możesz iść Hamer! – rzucił wyniośle.

      Doktor ukłonił się i wyszedł.

      – Łagodny człowiek z tego doktora, ma obwatowane nerwy! – zaśmiał się Borowiecki.

      – Ja jemu je watuję pieniędzmi. Ja mu dobrze płacę.

      – Telefon się pyta, czy jest pan Borowiecki? co mam powiedzieć? – meldował w drzwiach dyżurny, przyboczny urzędnik Bucholca.

      – Pozwoli pan prezes?

      Bucholc kiwnął niedbale głową.

      Karol zeszedł na dół, do przybocznego kantoru Bucholca, gdzie był telefon.

      – Borowiecki, kto woła? – pytał, przykładając ucho do muszli.

      – Lucy. Kocham cię! – drgały mu roztrzęsione odległością wyrazy w uchu.

      – Wariatka! – szepnął, uśmiechając się ironicznie na stronie.

      – Dzień dobry.

      – Przyjdź wieczorem o ósmej. Nikogo nie będzie. Przyjdź. Czekam. Kocham cię! Słuchaj, całuję cię, do widzenia.

      Istotnie, odczuł rozpryśnięte mlaśnięcie, jakby odgłos pocałunku.

      Telefon zamilkł.

      – Wariatka! Będzie z nią ciężko, nie zadowolni się byle czym – myślał, powracając na górę i był więcej zniecierpliwionym niż uradowanym tym oryginalnym dowodem miłości.

      Bucholc, wciśnięty w fotel, położył kij na kolanach i przerzucał jakąś grubą, przepełnioną cyframi broszurę, która tak go pochłonęła, że co chwila łapał spodnią wargą przycięte krótko wąsy, co się nazywało w języku fabrycznym: ssie nos, a co było oznaką głębokiego zaabsorbowania.

      Stos cały listów i rozmaitych papierów leżał przy nim na niskim stoliku, cała świeżo nadeszła poczta dzisiejsza, którą zwykle sam odbierał.

      – Pomoże mi pan rozsegregować listy, panie Borowiecki, zastąpi pan Knolla od razu, zresztą, chcę pana nieco zabawić.

      Borowiecki spojrzał pytająco.

      – Listami. Zobaczy pan, jakie i o co listy pisują do mnie.

      Odłożył za siebie broszurę.

      – Kundel, dawaj!

      Lokaj wszystkie papiery ze stolika zsypał mu na kolana.

      Bucholc z szybkością nieporównaną przeglądał koperty i rzucał za siebie razem z objaśnieniem:

      – Kantor!

      Lokaj w powietrzu chwytał wielkie koperty, opatrzone firmami.

      – Knoll! – Listy z adresem zięcia.

      – Fabryka!

      Na tych był adres firmy dla doręczenia pracującym w fabrykach.

      – Centrala! – Faktury kolejowe, zapotrzebowania, rachunki, trasy.

      – Drukarnia! – Cenniki farb, próbki kolorów na cienkich kartonach i malowane wzory deseni.

      – Szpital! – Listy do szpitala fabrycznego i do doktorów.

      – Merienhof! – Do zarządu majątków ziemskich, który był przy głównym zarządzie fabryki.

      – Osobno!

      Te były niezdecydowane i szły na biurko Bucholca, albo zabierał je Knoll.

      – Uważaj, Kundlu! – krzyknął, uderzając kijem za siebie, bo usłyszał list, padający na ziemię i znowu rzucał i komenderował ostro i krótko.

      Lokaj zaledwie zdążył chwytać i wrzucać w otwory szafki z odpowiednimi napisami, którymi wpadały przez rury na dół, do przybocznego kantoru, skąd je rozwożono natychmiast i roznoszono.

      – A teraz będziemy się bawić! – szepnął, skończywszy rzucać, zostało mu na kolanach tylko z dziesięć listów różnych formatów i kolorów. – Bierz pan i czytaj!

      Karol rozdarł kopertę pierwszego listu, równą, opatrzoną monogramem i wyjął list, pachnący fiołkami, pisany wykwintnym kobiecym charakterem.

      – Czytaj pan, czytaj – szepnął, widząc, że Borowiecki przez dyskrecję się ociąga.

      Jaśnie wielmożny panie prezesie!

      Ośmielona rozgłosem i czcią, z jaką wszystko, co nieszczęśliwe, wymawia imię pana prezesa, udaję się do niego z błagalną prośbą o pomoc, udaję się tym śmielej, iż wiem, że czcigodny pan nie zostawi prośby mojej bez odpowiedzi, jak nigdy nie zostawia niedoli ludzkiej, łez sierocych, cierpień i nieszczęść bez wsparcia i opieki. Znane jest twoje dobre serce w całym kraju, znane!

      Bóg wie, komu dawać miliony!

      – Ha, ha, ha! – śmiał się cicho i tak serdecznie, iż mu oczy na wierzch wychodziły.

      Nieszczęścia nas prześladowały, grady, pomór, susze, ogień i doprowadziły do ostatecznej


Скачать книгу