Ziemia obiecana. Władysław Stanisław Reymont
Welt i dwa duże B., albo: Baum i Ska, czyli trzech braci łódzkich.
Murray wybiegł aż do ogródka na spotkanie i już z daleka wycierał ręce, które mu się wciąż pociły, wielką jak prześcieradło, żółtą chustką.
– Myślałem, że pan już wcale nie przyjdzie.
– Przecież obiecałem.
– Jest u mnie jeden młody Warszawiak, który niedawno przyjechał do Łodzi.
– Któż taki? – pytał obojętnie, zdejmując palto w przedpokoju obwieszonym aż po sufit sztychami przeważnie nagich kobiet.
– Handlowiec, zakłada jakąś agenturę.
– U diabła, na dziesięciu spotkanych na ulicy, sześciu jest świeżo przybyłych i zakładających agentury, a dziewięciu chcących zrobić miliony.
– To też się w Łodzi robi gęsto.
– Ba, żeby ci nowi byli kolor, ale to bejc najpodlejszy.
Kozłowski, ów Warszawiak, podniósł się niedbale z kanapki na przywitanie i opadł z powrotem ciężko, pił ustawicznie herbatę, którą mu z samowara nalewał Murray.
Rozmowa zawiązała się żywo, bo Murray był rano w mieście i opowiadał o skutkach bankructw.
– Ze dwadzieścia firm diabli wezmą zaraz, a z ilu takie plajty wypuszczą krew, to się pokaże. W każdym razie Wolkman się chwieje. Grosman, zięć Grünspana oblicza się; Fryszman, mówią, że on tylko czekał takiej okazji i zaraz dzisiaj z wielkim pośpiechem położył się, bał się, żeby mu czasem nie przeszkodzili, potrzebuje zarobić, ma wypłacać posag zięciowi. Mówią, że i Trawiński latał dzisiaj po bankierach, coś z nim źle, pan go zna, panie Borowiecki.
– Nasz kolega z Rygi.
– Widzę, że tutaj cała Sodoma i Gomora – wykrzyknął Kozłowski, mieszając herbatę.
– A cóż w Warszawie słychać, wciąż Mikado79? – zapytał Karol drwiąco.
– Mówi pan o dawnej przeszłości, o bardzo dawnej.
– Nie jestem au courant spraw warszawskich, przyznaję się szczerze.
– Widzę to, otóż u nas panuje teraz Ptasznik z Tyrolu80, wspaniała heca.
Jeszcze raz, jeszcze raz, jeszcze raz ptaszku mój.
Zaczął nucić bezwiednie i z lubością.
– Powiadam panu, że Czosnowska jest boska po prostu.
– Cóż to za dama?
– Pan nie wie? Naprawdę pan nie wie? ha, ha, ha, – zaczął się śmiać na całe gardło.
– Panie Robercie, pokażcie mi to nowe urządzenie – prosił Karol.
I wyszli zaraz na drugą stronę domu.
– Ale to cały magazyn pięknych mebli! – wykrzyknął zdziwiony.
– Co, ładne, prawda? – szeptał z dumą i zadowoleniem i jego wybladłe oczy promieniowały, szerokie usta śmiały mu się, gdy pokazywał całe urządzenie domu.
Był salonik maleńki, elegancki, zapchany meblami o żółtych obiciach, stojących na bladofiołkowym dywanie, obwieszony portierami także żółtymi.
– To jest ładna kombinacja! – zawołał Karol, z przyjemnością patrząc na harmonię, w jaką zlewały się barwy.
– Co, ładne, prawda? – wołał uszczęśliwiony, wycierając wciąż ręce, żeby dotknąć jedwabnych sznelowych firanek. Garb mu drgał i unosił co chwila surdut na plecach, który obciągał ustawicznie.
– To będzie jej pokój, jej buduar – szepnął cicho, z namaszczeniem wprowadzając do maleńkiego pokoiku, zastawionego miniaturowymi sprzętami i masami cacek porcelanowych.
Pod oknem wielka żardinierka złocona dźwigała cały bukiet kwitnących różnokolorowych hiacyntów.
– Ależ pan o niczym, jak widzę, nie zapomniałeś.
– Jak myślę o tym przecie – rzekł mocno, wytarł ręce, obciągnął surdut i kościsty długi nos wsadził w kwiaty, głęboko oddychając ich zapachem.
Pokazał mu jeszcze sypialnię i mały pokoik od tyłu. Wszystkie były również elegancko i z komfortem umeblowane, wszędzie znać było rękę człowieka znawcy i kochającego bardzo przyszłą swoją żonę.
Wrócili do saloniku, Karol usiadł i patrzył z uczuciem podziwu na niego.
– Znać, że pan kochasz głęboko – szepnął.
– Kocham, kocham bardzo! Żebyś pan wiedział, jak wciąż myślę o niej.
– A ona?
– Cicho!… nie mówmy o tym – przerwał prędko, zmieszany jego zapytaniem.
Zaczął strzepywać z krzesła jakiś pył nieistniejący, aby pokryć wzruszenie.
Karol zamilkł, palił papierosa i czuł, że go obejmuje senność; usadowił się wygodniej w fotelu, palił, przymykał oczy lub patrzył przez okno w sine niebo, na którym w dali rysowały się czarne sylwetki kominów fabrycznych.
Cisza ich ogarnęła senna.
Murray wycierał ręce, obciągał surdut, gładził całą dłonią swoje potężne, czysto wygolone szczęki i zapatrzył się w dywan, w te blade kwiatki margerytek, jakie zajmowały środkowe pole.
Jeszcze raz, jeszcze raz, jeszcze raz ptaszku mój.
Drgał przyduszonymi dźwiękami śpiew Kozłowskiego i cichy głos fortepianu przeciskał się do saloniku i niby słodką rosą dźwięków opadał na ich głowy.
Borowiecki walczył ze snem, pociągał papierosa, ale ręka mu ciężyła i opadała na poręcz fotelu.
Murray się rozmarzał przyszłym szczęściem, żył tą nadzieją ożenienia się.
Jego miękka, prawie kobieca dusza, rozpływała się w tysiącznych drobiazgach, którymi napełnił mieszkanie i z góry cieszył się wrażeniem, jakie to musi zrobić na żonie.
Chciał mówić, ale spostrzegł, że Borowiecki śpi w najlepsze, zrobiło mu się trochę przykro, więc nie budząc go, przysłonił okno storą, wyjął mu z ręki palącego się papierosa i wyszedł na palcach.
Kozłowski wciąż śpiewał i brzdąkał na fortepianie.
– Może pan zaśpiewa jakąś miłosną, tylko bardzo taką, no, gorącą piosnkę! Ja panu tymczasem naleję herbaty – prosił Anglik Murray.
– Z jakiej operetki?
– Ja nie wiem z jakiej. Ja tylko bardzo lubię śpiewy miłosne.
Kozłowski bardzo chętnie zaczął mu wyśpiewywać rozmaite popularne w Warszawie piosnki.
– Widzi pan, to nie to, ja nie umiem nazwać, bo za mało znam wasz język, ale chciałbym coś słodkiego i ładnego, te, co pan śpiewał, są ordynarne bardzo.
– Proszę pana, ja je we wszystkich warszawskich salonach śpiewałem.
– Ja panu wierzę, źle powiedziałem, bo one są ładne, tylko zaśpiewaj pan jeszcze.
Kozłowski zaczął nucić półgłosem ze swego niewyczerpanego repertuaru piosnki Tosti’ego; śpiewał niestrudzenie i wszystkie, jakie umiał; jego tenorowy, mały, ale metaliczny głosik, umyślnie przytłumiony,
79
80