Ziemia obiecana. Władysław Stanisław Reymont
fartuch, wysunął się spoza rzędów ruchomych kotłów, w których się gotowały i robiły farby. W mdłym świetle elektrycznym, przesyconym kolorowymi parami, jego długa, koścista twarz starannie wygolona i świecąca blado-niebieskimi, jakby wypełzłymi16 oczami, robiła wrażenie karykatury z Puncha17.
– A, Borowiecki! Chciałem widzieć pana, byłem u was wieczorem, zastałem Moryca, ale że ja go nie cierpię, nie czekałem.
– Dobry chłopak.
– Co mi do jego dobroci! Nie cierpię jego rasy.
– Drukują już pięćdziesiąty siódmy numer?
– Drukują. Wydałem farbę.
– Trzyma się?
– Pierwsze metry nieco lakowała. Przysłali z centrali zamówienie na pięćset sztuk tej pańskiej lamy18.
– Aha, dwudziesty czwarty numer, seledynowa.
– I z filii Bech telefonował o to samo. Czy będziemy robić?
– Dzisiaj już nie. Mamy bojki pilne, mamy jeszcze pilniejsze do drukowania te letnie korty19.
– Telefonowali o barchan numer siódmy.
– W apreturze20. – Muszę tam zaraz iść.
– Chciałem panu coś powiedzieć…
– Słucham, słucham! – szepnął grzecznie, ale z pewną niechęcią.
Murray ujął go pod rękę i odprowadził w kąt za wielkie beczki, z których co chwila czerpano farby.
Kuchnia, bo tak nazywano tę salę, tonęła w zmroku. Pod okapami wiszącymi nisko, niby pod stalowymi parasolami kręciły się wolno, automatycznie, szerokie miedziane mieszadła, przegarniające farby w wielkich kotłach, błyszczących miedzią polerowaną.
Budynek cały drżał od ruchu maszyn.
Długie transmisje, niby węże blado-żółte, nieskończonej długości, goniły się z szaloną szybkością pod sufitem, przewijały się nad podwójnym szeregiem kotłów, pełzały wzdłuż ścian, krzyżowały się wysoko, ledwie dojrzane w obłoku gryzących kolorowych par, co buchały ustawicznie z kotłów i przyciemniały światło i uciekały wśród murów, przez wszystkie otwory do innych sal.
Sylwetki robotników w koszulach umazanych farbami przemykały cicho i jak cienie ginęły w zmroku, wózki z łoskotem wjeżdżały i wyjeżdżały obładowane farbami gotowymi, które wiozły do drukarni i farbiarni.
Ostry straszliwie zapach siarki rozchodził się wszędzie.
– Kupiłem wczoraj meble – szeptał cicho do ucha Borowieckiemu. – Uważasz pan, do saloniku kupiłem żółte jedwabne w stylu empire. Do jadalnego obstalowałem dębowe w stylu Henryka IV, a do buduaru…
– A kiedyż się pan żeni? – przerwał mu dosyć niecierpliwie.
– No, nie wiem jeszcze. Chociaż ja chciałbym jak najprędzej.
– To już po oświadczynach? – spojrzał dosyć ironicznie na zgarbionego i dosyć śmiesznie wyglądającego Anglika; jego garb wydał mu się teraz potwornym, a on sam przypominał małpę tą długą, wystającą szczęką i szerokimi ustami, niezmiernie ruchliwymi.
– Tak jakby już. W niedzielę właśnie powiedziała mi, jak by chciała mieć urządzone mieszkanie. Wypytałem się szczegółowo, odpowiadała tak, jak odpowiadają kobiety, gdy idzie o ich przyszłe gospodarstwo.
– Ostatnim razem myślałeś pan tak samo.
– Tak, ale nie miałem takiej pewności ani w połowie! – zaręczał gorąco.
– No, kiedy tak, to winszuję panu szczerze, kiedyż poznam narzeczoną?
– Na wszystko przyjdzie czas, na wszystko.
– Dlatego też wierzę, iż się pan w końcu ożeni – szepnął drwiąco.
– Może byś pan przyszedł jutro do mnie, dobrze? Chciałem koniecznie usłyszeć pańskie zdanie o tych meblach.
– Przyjdę.
– Ale kiedy?
– Po obiedzie.
Murray wrócił do farb i laboratorium, a Borowiecki pobiegł dalej do farbiarni przez korytarze i przejścia zapchane wózkami naładowanymi towarem ociekającym wodą, ludźmi i stosami towaru leżącego na ziemi w wielkich kupach, oczekującego swojej kolei.
Co chwila zastępowano mu drogę z najrozmaitszymi interesami.
Wydawał krótkie rozkazy, szybko decydował, pospiesznie informował, czasem obejrzał próbkę z farby, jaką mu przynosił robotnik, rzucał stanowczo:
– Dobre lub jeszcze – i leciał dalej wśród spojrzeń setek robotniczych i szumu fabryki, co niby piekło wrzała chaosem.
Wszystko się trzęsło; ściany, sufity, maszyny, podłogi, huczały motory, świszczały przenikliwie pasy i transmisje, turkotały po asfaltowej podłodze wózki, szczękały czasem koła rozpędowe, zgrzytały tryby, leciały wskroś tego morza rozbitych drgań jakieś krzyki lub rozlegał się potężny, huczący oddech maszyny głównej.
– Panie Borowiecki!
Wytężył oczy, bo wśród par, jakie zalegały całą farbiarnię, nie było nic prawie widać, prócz słabych zarysów maszyn. Nie wiedział, kto woła.
– Panie Borowiecki!
Drgnął, bo go ujęto pod ramię.
– A, pan prezes – szepnął, poznawszy właściciela fabryki.
– Ja pana gonię, ale pan dobrze uciekasz.
– Robota, panie dyrektorze.
– Tak, lak, ja to rozumiem. Zmęczyłem się na śmierć – trzymał go silnie za ramię, zamilkł i dyszał ciężko ze zmęczenia.
– Idzie, co? – zapytał po chwili.
– Robi się – rzucił krótko i szedł naprzód.
Fabrykant uczepiony u jego ramienia wlókł się ciężko, podpierał się grubą laską i zgarbiony prawie we dwoje, podnosił okrągłe czerwone oczy jastrzębie i twarz dużą, świecącą, okrągłą, ozdobioną małymi baczkami i wąsami przyciętymi równo.
– Cóż, te Watsony dobrze działają?
– Po piętnaście tysięcy metrów dziennie drukują.
– Mało – mruknął cicho, puścił jego ramię i przysiadł na wózku pełnym surowego perkalu, obciągnął gruby kaftan, w jaki był ubrany, podparł się laską i siedział.
Borowiecki pobiegł do wielkich kadzi farbiarskich, nad którymi, na wielkich wałach rozwinięte zwoje materiałów kręciły się w kółko i kąpały w farbie, rozpryskując ją na twarze i koszule robotników, którzy stali nieruchomie, co chwila czerpiąc z kadzi wodę dłonią i patrząc, czy jest w niej jeszcze farba, którą wyciągał materiał.
Kilkadziesiąt tych wałów ustawionych rzędem, toczyło się. wciąż w kółko, z męczącą jednostajnością, długie, poskręcane zwoje materiałów pławiły się w farbach i błyskały w mgle matowymi plamami czerwieni, błękitu i ochry.
Z drugiej strony, za podwójnym rzędem żelaznych słupów, podtrzymujących wyższe piętra fabryki i rozrośniętych gęsto po olbrzymiej sali, stały płuczkarnie; długie skrzynie,
16
17
18
19
20