Ziemia obiecana. Władysław Stanisław Reymont

Ziemia obiecana - Władysław Stanisław Reymont


Скачать книгу
za sto.

      – Bucholc wie?

      – Nie był jeszcze dzisiaj u nas, ale jak się dowie, zabolą go odciski; jest czuły na straty.

      – Jego szlag może trafić – szepnął któryś z pochylonych przy robocie.

      – Byłaby szkoda!

      – Bardzo wielka, niech Bóg broni!

      – Niech żyje sto lat, niech ma sto pałaców, sto milionów, sto fabryk.

      – I niech go razem sto choler ciśnie! – szepnął cicho któryś.

      Cisza się zrobiła.

      Szwarc patrzył groźnie na piszących, to na Borowieckiego, jakby chciał się usprawiedliwiać, że on nic nie winien, ale Borowiecki znudzonym wzrokiem patrzył w okno.

      W kantorze panowała atmosfera przytłaczającej nudy.

      Ściany aż po sufit wyłożone drzewem malowanym na dąb, pełne półek i ksiąg, rozstawionych systematycznie, żółciły się smutnie.

      Naprost28 okien stał wielki, czteropiętrowy budynek, z nagiej, czerwonej cegły i rzucał szaro-rdzawy, przygnębiający refleks do kantoru.

      Przez podwórko wylane asfaltem, po którym turkotały od czasu do czasu wózki i przechodzili ludzie, w kilku kierunkach biegły na wysokości pierwszego piętra grube, jak ramiona atlety, transmisje, warcząc głucho, od czego szyby w kantorze ustawicznie drżały.

      Wysoko nad fabryką wisiało niebo ciężką, brudną płachtą, z której ściekał drobny deszcz i spływał po zabrudzonych murach smugami jeszcze brudniejszymi i sączył się po oknach kantoru, zakurzonych pyłem węglowym i bawełnianym, niby wstrętne plwociny.

      W kącie kantoru, nad gazem, zaczął szumieć samowar.

      – Panie Horn, może pan dać mi herbaty?

      – A może pan dyrektor zechce butersznicik29! – ofiarowywał uprzejmie Szwarc.

      – Tylko trochę koszerny.

      – To znaczy, że lepszy niźli pan jadasz, panie von Horn!

      Horn przyniósł herbatę i zatrzymał się na chwilę.

      – Co panu jest? – zapytał go Borowiecki, który z nim znał się bliżej.

      – Nic – odparł krótko i powlókł niezawistnym30 spojrzeniem po Szwarcu, który rozwijał butersznity z gazety i układał je przed Borowieckim.

      – Wyglądasz pan bardzo źle.

      – Panu Horn nie służy fabryka. Po salonach trudno mu się przyzwyczaić do kantoru i do roboty.

      – Bydlę albo inny parszywiec może się łatwo przyzwyczaić do jarzma, ale człowiekowi trudniej – syknął ze złością, ale tak cicho, że Szwarc nie zrozumiał słów, spojrzał uważnie, uśmiechnął się tępo i szepnął:

      – Panie von Horn! Panie von Horn! Może pan dyrektor spróbuje, jest tu kombinacja szynki z pulardą, bardzo dobra, moja żona jest sławna z tego.

      Horn odszedł, usiadł przy biurku i błądził spojrzeniem po murach czerwonych, po oknach, za którymi bieliły się stosy szarpanej do przędzenia bawełny.

      – Daj mi pan jeszcze herbaty.

      Borowiecki chciał go wybadać.

      Horn herbatę przyniósł i nie podnosząc oczów zawrócił się do odejścia.

      – Panie Horn, może pan za jakie pół godziny przyjdzie do mnie?

      – Dobrze, panie dyrektorze. Ja nawet miałem interes i w tym celu jutro się wybierałem do pana. A może pan teraz zechcesz wysłuchać?

      Chciał coś poufnie szepnąć, ale do kantoru weszła kobieta, czworo dzieci wpychając przed sobą.

      – Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! – szepnęła cicho, ogarnęła wzrokiem te wszystkie głowy, co się podniosły znad pulpitów, schyliła się pokornie do nóg Borowieckiego, bo stał najbliżej i miał najbardziej pokaźną twarz.

      – Wielmożny panie dziedzicu, a to z prośbą przyszłam, wedle tego, co mojemu mężowi głowę urwało w maszynie, co ja teraz sierota biedna z dzieciami, co my jesteśmy biedne. Tom przyszła dopraszać się sprawiedliwości, aby mi pan dziedzic dał wspomożenie jako mojemu mężowi urwało głowę w maszynie. Wielmożny panie dziedzicu – i schyliła się znowu do kolan Borowieckiego, wybuchając płaczem.

      – Za drzwi, wynosić się, tutaj takich spraw nie załatwia się! – krzyknął Szwarc.

      – Cicho pan bądź! – zawołał na niego Borowiecki po niemiecku.

      – Proszę pana, ona już od pół roku nachodzi wszystkie oddziały i kantory nasze, nie można się jej pozbyć niczym..

      – A dlaczego niezałatwione?

      – Pan się pyta? Ten cham umyślnie podłożył łeb pod koło, jemu się nie chciało pracować, a jemu się chciało okraść fabrykę! My teraz mamy płacić na jego babę i bękarty!

      – A ty parchu jeden, to moje dzieci bękarty! – wykrzyknęła kobieta, w pasji przyskakując do Szwarca, który cofnął się za stół.

      – Cicho kobieto! Niech pani uspokoi się i coby te małe panowie nie płakali – zawołał przestraszony, wskazując na dzieci, które uczepiły się matki i krzyczały wniebogłosy.

      – Wielmożny dziedzicu, jużci że prawda co od samych kopań chodzę i cięgiem mi obiecują, że zapłacą, cięgiem chodzę i proszę, to mnie cyganią ino i wyciepują31 kiej32 sukę za drzwi.

      – Uspokójcie się, pomówię dzisiaj z właścicielem, przyjdźcie tutaj za tydzień, to wam zapłacą.

      – Ażeby ci Pan Jezus i ta Częstochowska szczęściła na zdrowiu, na majątku, na honorze, o mój dziedzicu kochany! – wykrzykiwała, przypadając mu do nóg, całując go po rękach.

      Wydarł się jej i wyszedł, ale przystanął w wielkiej sieni i gdy wychodziła, zapytał:

      – Z których wy stron?

      – Adyć panie, jaże33 z pod Skierniewiec.

      – Dawno w Łodzi?

      – A będzie ze dwa roki jak my się tutaj przenieśli na swoje zatracenie.

      – Chodzicie gdzie do roboty?

      – A bo mnie to chcą gdzie przyjąć te poganiny, te heretyki zapowietrzone, a po drugie kaj34 ja ostawię swoje sieroty.

      – Z czegóż żyjecie?

      – Bidujem, wielmożny panie, bidujem. Mieszkam na Bałutach z jednymi weberami i jaże całe trzy ruble płacę za pomieszkanie miesięcznie. Póki mój nieboszczyk żył, to choćby często gęsto było ze solą albo i z głodem, ale się ta żyło, a teraz kiej35 jego nie stało, to chodzę na Stare Miasto do posługi, czasem kto zawoła do prania i tak jest – gadała prędko, okręcając dzieci w jakieś ohydnie brudne strzępy chustek.

      – Czemu nie wrócicie na wieś do domu?

      – Wrócę panie, kiej mi tylko zapłacą za chłopa, to juści, że wrócę, a niech tam to miasteczko Łódź mór36 nie minie, niech ją ta ogień spali,


Скачать книгу

<p>28</p>

naprost – dziś: na wprost; naprzeciwko. [przypis edytorski]

<p>29</p>

butersznicik (z niem.) – kromka chleba z masłem, kanapka; tu: zdrobn. [przypis edytorski]

<p>30</p>

niezawistnym – raczej powinno być tu: nienawistnym. [przypis edytorski]

<p>31</p>

wyciepywać (gwar.) – wyrzucać. [przypis edytorski]

<p>32</p>

kiej (gwar.) – niby, niczym. [przypis edytorski]

<p>33</p>

jaże (gwar.) – aż. [przypis edytorski]

<p>34</p>

kaj (gwar.) – gdzie. [przypis edytorski]

<p>35</p>

kiej (gwar.) – kiedy, gdy. [przypis edytorski]

<p>36</p>

mór (daw.) – epidemia śmiercionośnej choroby. [przypis edytorski]