Faraon. Болеслав Прус
rzucił na niebogę!… – jęczała chytra Tafet, której książę nie mógł znosić za jej gadulstwo i bardzo mizerne praktyki.
Parę razy na przykład widział następca, że Tafet wieczorami wyprawiała do Memfis ogromne kosze z jadłem, bielizną, nawet z naczyniami. Na drugi zaś dzień wniebogłosy narzekała, że w domu brak mąki, wina lub garnków. Od czasu bowiem, jak następca sprowadził się na folwark, wychodziło dziesięć razy więcej różnych produktów niż dawniej.
„Jestem pewny – myślał Ramzes – że ta gadatliwa jędza okrada mnie dla swoich Żydów, którzy w dzień znikają z Memfisu, ale w nocy roją się po najbrudniejszych zaułkach jak szczury!…”
W tych czasach jedyną rozrywką księcia było przypatrywać się zbieraniu daktyli.
Nagi chłop stawał pod wysoką, bezgałęzistą palmą, otaczał pień i siebie sznurem, jak luźną obręczą, i wchodził na drzewo piętami, całym ciałem odsadzony w tył. Sznur zaś utrzymywał go, przyciskając do drzewa. Potem sznurową obręcz posuwał na pniu o kilka cali wyżej, wspinał się, znowu posuwał sznur i w ten sposób, ciągle narażając się na złamanie karku, właził niekiedy o parę piętr116 wysoko, na szczyt, gdzie rosła kępa dużych liści i daktyle.
Świadkiem tych ćwiczeń gimnastycznych był nie tylko książę, ale i dzieci żydowskie. Z początku nie było ich. Potem między krzakami i spoza muru zaczęły wychylać się kędzierzawe główki i czarne, błyszczące oczy. Potem spostrzegłszy, że książę nie płoszy ich, dzieci wyszły ze swych ukryć i bardzo powoli zbliżyły się do obrywanego drzewa. Najśmielsza dziewczynka podniosła z ziemi piękny daktyl i podała go Ramzesowi. Jeden z chłopców zjadł sam najmniejszy daktyl, a następnie dzieci poczęły już to same jeść, już częstować księcia owocami. Z początku przynosiły mu najlepsze, później gorsze, w końcu całkiem zepsute.
Przyszły władca świata zamyślił się i rzekł w duchu:
„Oni wszędzie wlezą i zawsze tak mnie będą częstować: dobrym na przynętę, zepsutym na podziękowanie!…”
Wstał i odszedł pochmurny, a dziatwa Izraela, jak rój ptaków, rzuciła się na pracę egipskiego chłopa, który wysoko, nad ich głowami, nucił piosenkę nie myśląc ani o swoich kościach, ani o tym, że zbiera nie dla siebie.
Niezrozumiała choroba Sary, częste jej łzy, zanikanie wdzięków, a nade wszystko Żydzi, którzy przestawszy się kryć, coraz głośniej gospodarowali na folwarku, do reszty obmierziły księciu ten piękny zakątek ziemi. Nie pływał już czółnem, nie polował, nie patrzył na zbieranie daktylów, lecz pochmurny błąkał się po ogrodzie lub z tarasu śledził zamek królewski.
Nie wezwany, nigdy nie wróciłby do dworu, ale już zaczął myśleć o wyjeździe do dóbr położonych w Dolnym Egipcie, obok morza.
W takim nastroju ducha znalazł go Tutmozis, który pewnego dnia na paradnym dworskim statku przyjechał do następcy z wezwaniem od faraona.
Jego świątobliwość wracał z Tebów i pragnął, ażeby następca tronu wyjechał naprzeciw powitać go.
Książę drżał, bladł i rumienił się, gdy czytał łaskawy list pana i władcy. Był tak wzruszony, że nawet nie zauważył nowej kolosalnej peruki Tutmozisa, wydającej ze siebie piętnaście różnych zapachów, nie spostrzegł jego tuniki i płaszcza, delikatniejszego od mgły, ani sandałów zdobnych złotem i paciorkami.
Po niejakim czasie Ramzes ochłonął i nie patrząc na Tutmozisa rzekł:
– Cóżeś tak dawno nie był u mnie? Czy przestraszyła cię niełaska, w jaką wpadłem?…
– Bogowie! – zawołał elegant. – A kiedyżeś ty był w niełasce i u kogo? Każdy goniec jego świątobliwości zapytywał, jak się miewasz; zaś czcigodna pani Nikotris i jego dostojność Herhor kilka razy podpływali do twego domu licząc, że zrobisz ku nim choć sto kroków, gdy oni zrobili parę tysięcy… O wojsku już nie wspominam. Żołnierze twoich pułków jak palmy milczą podczas musztry i nie wychodzą z koszar, a dostojny Patrokles ze zmartwienia całe dnie pije i klnie…
A więc książę nie był w niełasce, a jeżeli i był, to już się skończyła!… Ta myśl podziałała na Ramzesa jak puchar dobrego wina. Szybko wykąpał się i namaścił, włożył nową bieliznę, wojskowy kaftan i hełm z piórami i poszedł do Sary, która, blada, leżała pod opieką Tafet.
Sara aż krzyknęła, zobaczywszy księcia tak ubranego. Usiadła i schwyciwszy go rękoma za szyję, poczęła szeptać:
– Ty odjeżdżasz, panie mój?… Ty już nie wrócisz!…
– A to dlaczego? – zdziwił się następca. – Czyliż raz odjeżdżałem i wracałem?…
– Pamiętam cię tak samo odzianym tam… w naszej dolince… – mówiła Sara. – O, gdzież te czasy!… Tak prędko przeszły, a tak dawno minęły.
– Ależ wrócę i przywiozę ci najznakomitszego lekarza.
– Po co?… – wtrąciła Tafet. – Ona jest zdrowa, pawica moja… jej trzeba tylko odpocząć… A lekarze egipscy wpędzą ją w prawdziwą chorobę…
Książę nawet nie spojrzał na gadatliwą kobietę.
– To był mój najszczęśliwszy miesiąc z tobą – mówiła Sara, tuląc się do Ramzesa – ale nie przyniósł mi szczęścia.
Na statku królewskim zatrąbiono, powtarzając sygnał dany w górze rzeki.
Sara wstrząsnęła się.
– O, czy słyszysz, panie, te straszne głosy?… Słyszysz i uśmiechasz się… i biada mi, wyrywasz się z moich objęć… Kiedy trąbki wołają, nic cię nie zatrzyma, a już najmniej twoja niewolnica....
– Chciałażbyś, ażebym zawsze słuchał gdakania kur folwarcznych?… – przerwał zniecierpliwiony książę. – Bądź zdrowa i wesoło czekaj na mnie…
Sara wypuściła go z objęć i spojrzała tak żałośnie, że następca złagodniał i pogłaskał ją.
– No, bądźże spokojna… – mówił. – Boisz się głosu naszych trąb… Alboż one wtedy złą były wróżbą?…
– Panie – odezwała się Sara – ja wiem, że oni cię tam zatrzymają… Więc zrób mi ostatnią łaskę… Dam ci – mówiła szlochając – dam ci klatkę gołąbków… One tu urodziły się i porosły… Więc… ile razy wspomnisz o słudze twej, otwórz klatkę i wypuść jednego ptaka… On mi wiadomość przyniesie od ciebie, a ja… ucałuję go… upieszczę, jak… jak… No, już idź!
Książę uścisnął ją i wyszedł do statku, polecając swemu Murzynowi, aby zaczekał na gołębie Sary i dopędził go w lekkim czółnie.
Na widok następcy odezwały się bębny i piszczałki, a osada podniosła wielki krzyk. Znalazłszy się między żołnierzami, książę głęboko odetchnął i przeciągnął ręce, jakby uwolnione z powrozów.
– No – rzekł do Tutmozisa – dokuczyły mi już i baby, i Żydzi… Ozyrysie!… lepiej każ mnie natychmiast upiec przy wolnym ogniu, ale nie osadzaj drugi raz na folwarku.
– Tak – potwierdził Tutmozis – miłość jest jak miód: ze smakiem można jej kosztować, ale niepodobna – kąpać się w niej. Brr!… aż mnie ciarki przechodzą, kiedy pomyślę, żeś blisko dwa miesiące spędził karmiony pocałunkami wieczór, daktylami z rana, a oślim mlekiem w południe…
– Sara jest bardzo dobra dziewczyna
116