Bobo. Janusz Korczak
postawiono przy lustrze. Spojrzało na matkę, zdziwiło się swym najwyższym zdziwieniem i ukryło twarz na jej ramieniu, chroniąc się przed niebezpieczeństwem. Bobo rozumuje: z chwilą gdy nie widzi niebezpieczeństwa, przestaje ono istnieć.
Bobo znów w lustro spojrzało, ciekawość badacza przemogła obawę. I tu matka popełniła błąd: zabrała bobo. A przecież bobo długo musi patrzeć i myśleć, zanim coś zrozumie.
Bobo długo bawi się kolorowym jajkiem z drzewa i umie już je przekładać z jednej ręki do drugiej.
Teraz już nie ma potrzeby robić po stokroć to samo odkrycie, bo raz dokonane pamięta.
Bobo bada mowę dobrych duchów; kiedy matka raz gniewnie przemówiła do boba, zdziwiło się najwyższym zdziwieniem:
– To ważne, bardzo ważne, bardzo tajemnicze.
Niezadługo zamiast nużącego zaklęcia krzyku i zawodnego zaklęcia wyciągniętych rąk, zdobędzie bobo zaklęcie pierwszego wyrazu.
Niezadługo zrozumie, że między ruchomą piłką a dobrym duchem matką jest różnica życia…
Dobre duchy już dawno przestały być dlań cieniami na jasnym tle.
Matka ukazała się za szklaną szybą drzwi. Bobo wyciąga do niej ręce i uderza o szybę.
Znów tajemnica?
Cała kunsztownie i z takim wysiłkiem wzniesiona teoria o dobrych duchach i ich właściwościach nagle rozpadła się w gruzy.
Bobo zalało się łzami.
– Ignorabimus17. Nie będziemy wiedzieli.
Kąpiąc się, bobo zrobiło odkrycie: prócz rąk posiada nogi – dwa odległe lądy.
A może kołdra, poduszka, łóżko całe też są bobem, znów poszukiwania mozolne, rewizja gruntowna zdobytych prawd, lekkomyślnie wysnutych przypuszczeń.
– Ignorabimus. Ignorabimus.
Bobo stoi o własnych siłach.
Tryumfuje…
Bobo, bobo, z jaką przerażającą ufnością idziesz naprzeciw życiu…
Feralny tydzień
(Z życia szkolnego)
Węglarz zrobił zawód.
Tatuś bardzo się gniewał, że mama wszystko odkłada na ostatnią chwilę. Mama powiedziała, że jak tatuś nie wie, żeby nie mówił, bo węgle były zamówione już w czwartek. Tatuś powiedział; że w mieście, chwała Panu Bogu, niejeden jest tylko węglarz. Mama powiedziała, że wie o tym lepiej od tatusia, tylko że ten właśnie daje dobrą wagę. Tatuś powiedział, że mu groszowe oszczędności mamy stoją kością w gardle. Mama bardzo się obraziła. Niech tatuś sam gospodarstwo prowadzi; tatuś jest człowiek bezwzględny; mama miałaby też wiele do powiedzenia. A tatuś powiedział: – Już się zaczyna stara śpiewka – i wyszedł.
Działo się to w niedzielę, a w poniedziałek rano w mieszkaniu było zimno jak w psiarni.
Stasia już dwa razy budzili, raz mama, a drugi raz Ludwika. Stasio udaje, że śpi. Pod kołdrą ciepło, a w pokoju zimno i ciemno, na ulicy zimno i błotno, a w szkole…
– Pani kazała się spytać, czy Stasio wstał… Niech Stasio wstaje, bo późno… Stasio się spóźni do szkoły.
Ludwika pociąga za kołdrę.
– Zaraz.
– Zaraz to zaraz. Proszę wstać.
– Niech Ludwika sobie idzie.
Ach, jak on nienawidzi tej wstrętnej kuchary, która do wszystkiego się wtrąca.
– Dobrze, powiem pani. Niech sobie Stasio leży. – Stasio nienawidzi Ludwiki. Nienawidzi za to, że musi wstać, za to, że dziś poniedziałek, a w tygodniu nie ma święta, za to, że nauczyciel odda dziś dyktando, w którym Stasio zrobił dwa grube błędy, o których wie; a wreszcie za to, że dziś jest pierwsza geografia, z której go pewnie wyrwie, bo tylko sześciu zostało, którzy odpowiadali po razie.
– No co, wstaje? – rozlega się głos mamy ze stołowego pokoju.
Stasio siada w łóżku i pod kołdrą zaczyna się ubierać leniwie.
– Acha – mówi Ludwika z tryumfującym uśmiechem.
– Jak Ludwika nie pójdzie, to ja się nie będę ubierał.
– Ojoj, jaki to skromniutki – żeby się kto nie dowiedział.
„Żebyś zdechła” – myśli Stasio w najwyższej pasji.
Szary, posępny, gnuśny, poniedziałkowy ranek.
Szary, posępny i gnuśny jak żywot tej stokroćmilionowej rzeszy, czołgającej się w poszukiwaniu strawy i przyodziewka – w kółko od niedzieli do niedzieli, w kółko leniwie i bezmyślnie, w kółko, bez szczerego uśmiechu, bez barwnego dążenia, bez mocnego oddechu płaskiej piersi, bez leśnego „hop-hop”, które by pochwyciło i niosło w zieleni echo donośne.
Niedziela dała nudę i rozczarowanie, poniedziałkowy ranek zwiastuje sześć długich mętnych dni, zanim nadejdzie nowa niedziela z jej nudą i zniechęceniem. – Eh panowie, panowie – miliony dziatwy szkolnej wprzęgliście do swego kieratu, i kręcą się biedne dzieciska w kółko od niedzieli do niedzieli, i tępieją po latach udręki i milczącego bezsilnego protestu.
Idzie Stasiek z tornistrem na plecach i troską w sercu, stara się robić duże kroki, aby każdy krok odpowiadał jednej płycie trotuaru, uderza ręką w blaszane szyldy mijanych sklepów.
– Dzień dobry.
Podają sobie obojętnie ręce.
– Wiesz, byłem wczoraj w cyrku.
Wiśnicki zawsze się musi wszystkim chwalić.
– Wielkie rzeczy – pewnie na południowym.
I Stasio zbacza na stronę, aby wejść w kałużę.
Wiśnicki milknie, niemile dotknięty.
– Właśnie że byłem na wieczornym. A wreszcie to wszystko jedno.
– Jutro a nie dziś wszystko jedno. Po południu przedstawienia są dla dzieci.
– Właśnie, że nie, tylko że wolno wziąć jedno dziecko za darmo, a reszta wszystko to samo.
– Ale lwów po południu nie dają.
– A właśnie, że i lwów dawali.
– I wchodził do klatki?
– A wchodził.
– Jak kogo kochasz?
– Jak ojca kocham – i patrzy Stasiowi prosto w oczy.
– No to się złapałeś, bo byłeś po południu.
– Wcale się nie złapałem.
– A skąd wiesz, że wchodził do klatki?
– Skąd wiem, to wiem.
Idą obok siebie gniewni i milczący.
– Dzień dobry.
Czerwińskiego Stasio też nie lubi, bo kowal i głupi.
– Wiecie: w tej dykcie18 nie zrobiłem ani jednego błędu.
– A jak napisałeś „pośliednieje”?19 – pyta Wiśnicki.
– Fi, także mi sztuka.
Jest to właśnie jeden z dwóch grubych
17
18
19