Waligóra. Józef Ignacy Kraszewski

Waligóra - Józef Ignacy Kraszewski


Скачать книгу
pasa i wygnaniem. Schronił się on był do Czech, które wówczas dla wszystkich niemal zbiegów z Polski były przytułkiem, a po dwóch leciech tajemnie powrócił. Dobry Leszek choć wiedział o tem, przebaczywszy ojcu, syna nękać nie chciał. Patrzano przez szpary że na dworze ojca przebywał, nie czyniono mu nic, lecz i do łask nie powrócono. W obawie od Odrowążów Jaszko ciągle pod ramieniem ojca i poza nim się tulił.

      Życie to obrzydło mu, pałał więc nienawiścią największą do Biskupa, do rodziny, i ojcu za jego powolność ciągle czynił wyrzuty. Wojewoda miał doń słabość, jako do swego pierworodnego.

      Na widok wchodzącego Jaszka, mistrz Andrzej powstał aby brata idąc ku niemu uścisnąć, – lecz ten zimno go głową pozdrowił i prawie niechętnie powitał niewyraźnemi słowy.

      Zwrócił się ku Ojcu.

      – Nie wiedziałem o Andrzeju – odezwał się – dziw że nas chciał odwiedzić, tak sercem do Odrowążów przylgnął.

      Ruszył ramionami. Andrzej dotknięty oblókł się swą powagą duchowną, popatrzył, nie odpowiedział.

      – Nie szkodzi że pan brat tu – dodał Jaszko – tajemnic przed nim nie powinniśmy mieć, nie doszedł może do tego jeszcze aby swoich zdradzał dla obcych.

      – Bracie! – odezwał się surowo Andrzej.

      Ojciec dał znak Jaszkowi, na który on nie wiele zważać się zdawał.

      – Tak – dodał gniewnie prawie – kto nie z nami ten jest przeciw nas.

      – Naprzód z Bogiem być muszę, – odparł miarkując się mistrz Andrzej.

      Nie zważając już na brata, z wielką gwałtownością rozpoczął Jaszko.

      – Dość mam tego życia sromotnego, – zawołał. – Kryć się muszę jak złoczyńca, wdziać mi zbroi nie wolno. – Lada urwisz Odrzywąs może mnie jak zbiega pochwycić i wydać… Już mi się to psie życie uprzykrzyło!

      Marek przerwał mu surowo.

      – Dziękuj Bogu żem cię ocalił! Czego ci się zachciewa? oszalałeś.

      Oczyma wskazał mu na drugiego syna, lecz Jaszko nań wcale nie zważał.

      – Jadę ztąd precz! – rzekł stanowczo…

      – Dokąd? – spytał ojciec…

      Nim Jaszko miał czas odpowiedzieć, mistrz Andrzej wstał do pożegnania ojca.

      – Idziesz już? – rzekł z wymówką Wojewoda.

      – Mam moje godziny kapłańskie – odparł zimno Andrzej…

      Jaszko się dziko uśmiechnął przez ramię nań spojrzawszy. Księdzu pilno odejść było, zdala skłonił się bratu, który się zwrócił i krzyż za nim zrobił w powietrzu.

      Gdy Andrzej odszedł, Wojewoda z niechęcią i wyrzutem spojrzał na syna.

      – Pamiętaj, – zawołał wskazując na drzwi, – ten cię jeszcze kiedyś bronić i ratować będzie musiał, gdy ty szaleństwem swem znowu popadniesz w jaką jamę.

      Wzgardliwie poruszył się na to Jaszko.

      – Bóg da że ja go potrzebować nie będę – rzekł.

      – Dobrze zrobił, – dodał, – iż poszedł kapłańskie pacierze odmawiać, bo lepiej żeby tego nie słuchał, co ja mam powiedzieć.

      Obmierzło mi to siedzenie za piecem, – ruszam lub jutro albo dziś do Odonicza, do Światopełka, gdzie oczy poniosą, do pierwszego lepszego który będzie przeciw Leszkowi stawał.

      Wojewoda wybuchnął, pięści zaciskając.

      – Ty! jakiś! niewdzięczny! – krzyknął, – pójdziesz po to abyś na mnie ściągnął podejrzenie nowe, żem ja zdrajcą! żeby mi starą głowę zdjęto, albo precz wyżeniono! Ty!!

      Jaszko nic się nie zmięszał występem ojca gwałtownym, do podobnych będąc może nawykły, słuchał go niemal z lekceważeniem.

      – Ojcze nie stanie ci się nic, jamci przecie wolny jak ptak, wedle niemieckiego słowa. – Pójdę na stracone imię.

      – Pójdziesz odemnie, z mojego domu – krzyczał Marek. – Wszyscy tu o tobie wiedzą, pomówią żem cię posłał. Siedź! głupcze, przyjdzie na cię czas.

      – Kiedy?? Leszkaście tak mocno posadzili że on tu wiekować będzie, a póki jego tu i Iwona, dla mnie miejsca nie ma.

      Leszka mi potrzeba won wyrzucić, albo lepiej – boć oni wracają wygnani.

      Pokazał na szyję, jakby ją rznął. Marek uderzył go po ręku.

      – Milcz! – zawołał.

      Zadumał się powiedziawszy to i stanął jakby nim nagle owładnęła niepewność. Jaszko bystry skorzystał z tego mgnienia oka – i począł gorąco.

      – Ty, ja, my wszyscy ile nas jest, przepadniemy czekając czegoś lepszego. Kto chce co mieć, robić musi… Odonicz i Światopełk robią a my czekamy i doczekamy się że nam głowy pobiorą… Na Leszka trzeba nasadzić wszystkich…

      – Laskonogi nie pójdzie, dosyć ma do czynienia z Odoniczem, – odezwał się cicho stary.

      – A Konrad? – podchwycił śmiejąc się chytrze Jaszko – myślicie że ten nie radby żeby mu uprzątnięto Leszka? Eh! eh! nie ruszy się może nań, ale i za niego nie ujmie…

      A Henryk ów pobożny. —

      – Z nim mi daj pokój – daj pokój! – przerwał Marek. – Ten żony słucha, a żona mu włosiennicę rychlej da włożyć niż koronę. Razem mu zaufał i miałem tego dosyć. – To – baba…

      – Obejdziemy się bez niego – szepnął Jaszko kusiciel widząc że ojciec uległ jego nagabaniu.

      – Pójdzie z Leszkiem – dodał ojciec.

      – Nie straszny on i jego Ślązacy – począł żwawiej coraz Jaszko. – Tam w domu mają co robić, bo się bracia jedzą…

      Przerwał nagle i do ucha podchodząc ojcowskiego, jakby już sprawę miał za wygraną, począł sypać prędko.

      – Powiecie żem krnąbny, nieposłuszny, uciekł. – Wam nic nie zrobią. Ja muszę do Odonicza, do Światopełka – ja się tam zdam.

      – A jak złapią was!

      – Zjedzą licho, – krzyknął Jaszko. – Odonicz w mniszej sukni uciekał, ja i tej nie włożę. – Lada opończa starczy! Znam drogi, wiem przechody! Możecie się mnie wypierać – a ja jeden coś zrobić mam odwagę. O głowę już nie stoję…

      – Jaszko – zawołał ojciec czulej, za ramiona go chwytając – siedziećby ci i czekać.

      – Nie – nie! – odparł syn – iść mi i pomódz wam i nam i sobie. Wy Wojewodą? jakim wy Wojewodą? w niewoli, w pognębieniu!! u lada klechy pod stopą… Z tem żyć dłużej nie można…

      Marek na wpół przekonany zamyślił się. Jaszko bił żelazo póki gorące.

      – Zniknę tak że się ani opatrzą jak się wysunę, – dodał.

      – Do Plwacza nie idź – wymknęło się staremu, do Konrada nie waż mi się – ten się nie będzie śmiał do niczego wziąć. – Światopełk nasza krew, on jeden…

      – No, to do niego! – odparł Jaszko, – do kogokolwiekbądź bylem się ztąd wyrwał.

      Marek w obie dłonie chwycił głowę.

      – Jeszcze mi tej troski brakło, – zawołał, – jakbym ich


Скачать книгу