Szpieg. Józef Ignacy Kraszewski
zbladł i zadrzał, zimny pot wystąpił mu na skronie.
– Bądź pan pewnym, rzekł głosem przerywanym, że co między nami się powie, świat o tém wiedzieć nie będzie. Zawsześ to może uczynił z dobrego serca, ale mój panie poruczniku choć zniosłem dużo, choć się łamię pod ciężarem, jeszcze mi Bogu dzięki na myśl nie przyszło żyć cudzą krwią i nieszczęściem.
Uchwycił się oburącz za głowę i dodał z oburzeniem:
– Toć lepiéj na pragski most i buchnąć do Wisły. Wszystko się skończy; ale człek z czystem sumieniem pójdzie na sąd Boży.
Porucznik niezmięszany wcale, zaczął się śmiać.
– Jakie z ciebie dziecko! rzekł, widziałeś ty kiedy, żeby człowiek bez cudzéj krzywdy miał kawałek chleba? Myślisz że na tych karetach co to się w ulicy świecą nie ma i krwi i potu cudzego? Trawa je ziemię, wół je trawę, człowiek je wołu, taki to już porządek; zresztą niech sobie rząd bierze na swoje sumienie co tam chce, ja donoszę co widzę i co mi tam do tego! Ten winien kto na złe użyje, a nie ja! —
– Dajcie pokój poruczniku! na ten chleb ja nie pójdę, ani bym go jadł, ani bym strawił, bo by mnie jęki nieszczęśliwych zadławiły.
– Czekajcieno jeszcze Panie Macieju, odparł porucznik, Wać Pan jesteś uczciwy człowiek, jemu to mogę szczerze powiedzieć, nie od dziś to moje rzemiosło, namawiałem ja sobie dużo towarzyszy ale zawsze z początku tak bywało jak z waćpanem, dopiero jak głód dokuczy, rozum przychodzi. Wzdraga się człek, wzdraga, potém rozmyśli i przyjmuje. Mnie waćpana żal, daję ci tydzień do namysłu… a potém, zobaczemy. —
Popił trochę kawy, popalił cygaro i dodał:
– Nie potrzebuję przestrzegać, że jakbyście się wygadali, to w więzieniu zgnijecie. To już nie moja rzecz, ale sprawa rządowa.
Maciéj westchnął głęboko i łzy mu się z oczów potoczyły.
– Miły Boże! zawołał po cichu, na co człek zszedł! i Bóg widzi nie własną winą! Ale nie, nie, do tego nigdy nie dojdę! raz się umiera!
– Mówię ci nie zarzekajcie się, z uśmiechem szepnął porucznik, nie trzeba pluć na wodę… żeby się jéj potém nie przyszło napić. —
Chciał jeszcze nalać kieliszek rumu Maciejowi, ale ten podziękował, i wstał, kroplisty pot ocierając z czoła.
– Jak się namyślicie, to mnie tu prawie każdego wieczora znaleść możecie, rzekł wąsaty. —
Na tém skończyła się rozmowa. Maciéj wysunął się z izby i powlokł ulicą.
Zaledwie uszedł kilka kroków, gdy go ktoś trącił w ramię i rzeki z cicha, nieznanym mu głosem. —
– Chodźcie za mną!
– Dokąd? po co?
– A no! to się zaraz dowiecie, ale chodźcie bo sprawa ważna i o waszą skórę idzie. —
– Dalibyście mi pokój, ja was nie znam.
– Ale ja znam ciebie, rzekł nieznajomy, chwytając go za rękę. – Jesteś Maciéj Kuźma, majster stolarski, niedawnoś się wyzwolił, ręką ci nie idzie. Masz żonę chorą, troje małych dzieci, kilka set złotych długu, na drzewo ani grosza, ani czeladzi czém opłacić; chodzisz jak struty, złe ci myśli po głowie wędrują, a źli ludzie kusiciele gotowi z tego korzystać.
Maciéj słysząc to wszystko, prawie osłupiał ale mu na myśl przyszło, że to może dalszy ciąg rozmowy z porucznikiem, że to próba tylko. Już mu téż sama ta myśl szpiegostwa piersi paliła.
– Słuchaj, rzekł popychając zatrzymującego człowieka: idź ty odemnie precz szatanie jakiś, a nie, to ci głowę rozwalę.
Nieznajomy zaczął się śmiać. —
– Cóż to, ty mnie bierzesz za jakiego towarzysza porucznika? czy co? Domyślam się co on tobie raił, ale ci przysięgam na ten potrzaskany krzyż, co go Moskale znieważyli, że to całkiem inna sprawa! Możesz ze mną iść bezpiecznie, sumienia ci nie zamącim. Właśnie żem widział i domyślam się co odpowiedziałeś porucznikowi, dla tego cię z sobą chcę prowadzić.
– Przysięgnij jeszcze raz!
– Na co chcesz?
– Przysięgnij na zbawienie, że mnie nie zwodzisz!
Nieznajomy, słuszny mężczyzna w bardzo porządnem ubraniu, którego twarzy ciemność dostrzedz niedozwalała, rozpiął się, dobył medalik zawieszony na szyi i powtórzył uroczyście przysięgę. —
– No, to chodźmy rzekł Maciéj. —
W milczeniu przeszli kawałek Krakowskiego Przedmieścia, a nieznajomy wiodąc przodem wszedł do jednéj z kamienic naprzeciw Dobroczynności… Po ciemnych wschodkach dostali się na trzecie piętro. Tu przewodnik trzy razy po trzy zapukał do maleńkich drzwiczek, które się nierychło otwarły. Przedpokój był zupełnie ciemny, przybyły poszeptał coś z otwierającym, stali chwilę w mroku a nareszcie weszli z Maciejem do oświeconego pokoju. —
Była to izdebka mała o jednem oknie i dość pusta. W środku prosty stolik, kilka wyplatanych krzeseł, w kacie łóżko z materacem ale bez pościeli: Jedna świeca nie bardzo rozjaśniała ciemne to i smutne schronienie. Teraz dopiero Maciéj się mógł przypatrzeć i temu co go tu przyprowadził i drugiemu którego w mieszkaniu zastali. Obaj byli ludzie młodzi, przewodnik słuszny barczysty, szlachetnych rysów mężczyzna, drugi blondyn, delikatny, wątły, blady, ale rysów pełnych energii. – Duszy jego zdawało się być ciasno w téj powłoce, tryskała oczyma, wyrywała się ustami, świeciła aureolą na czole.
– Panie Macieju, rzekł pierwszy, jesteś między uczciwymi ludźmi, między swoimi, mów co ci tamten szatan kładł w ucho kusząc cię?
Maciéj zatrzymał się chwilę, pomyślał. —
– Czy Panu Bogu czy djabłu, rzekł, jak się da słowo że się będzie milczało trzeba dotrzymać? nieprawdaż?
– Nie ma co mówić, rzekł blondyn, macie słuszność; ale kiedy tak, to my wam powiemy o co tam chodziło. – Gotów jestem odgadnąć nietylko co się mówiło, ale jak się tam gadało.
Maciéj osłupiał.
– Jeżeli panowie tak rozumni jesteście odparł kwaśno, to należycie pewnie do jednego bractwa z porucznikiem. Otoż wam powiem jak jemu, że ze mną nic nie wskóracie. To darmo, jestem biedny człowiek i biedniejszy może od wielu, ale cudzemi łzami i krwią żyć nie chcę! Bywajcie acaństwo zdrowi. Obrócił się ku drzwiom gdy uczuł że ów blondyn pochwycił go w ramiona, ściskać począł i całować.
– Siadaj panie Macieju, rzekł, tamto jest szelma szpieg, którego prędzéj późniéj stryczek nie minie, a myśmy dobrzy Polacy i pracujemy nie dla rządu moskiewskiego, ale dla naszéj kochanéj ojczyzny. Nie będziemy ci kłamali ani to ani owo, znamy cię przez twoją czeladź i innych towarzyszów, bo i my mamy swoją policyą, musimy się pilnować, widziano że cię kilka razy ów porucznik zaczepiał, łatwo się było domyślić czego chciał. – Otóż kraj od ciebie wielkiéj usługi wymaga.
– Jesteście katolicy? spytał Maciéj, możecie mi się jeszcze raz przysiądz że to czego odemnie chcecie dla naszéj miłéj ojczyzny jest potrzebném?
– Możemy i przysiężem, rzekł blondyn, spojrzyjże na nas czy my wyglądamy na szpiegów i zdrajców?
– O noć to nie, rzekł Maciéj, ale ta Moskiewszczyzna to się ona przybiera na różne figle, a szpiegi tak udają dobrych Polaków, że licho ich tam pozna!
Blondyn miał łzy w oczach, dobył krzyża schowanego w szufladzie i ukazał go Maciejowi.
– Patrz!