Popioły. Stefan Żeromski

Popioły - Stefan Żeromski


Скачать книгу
jego twarzy. I w sercu Rafała coś drgnęło na widok tej postaci, którą z dzieciństwa ledwie-ledwie jak przez sen pamiętał. Kapitan przycisnął go do piersi i bez słowa, długo całował w usta. Gdy go wreszcie posadził przy stole, jeszcze długo, zasłaniając oczy od blasku świecy, patrzał na niego w milczeniu.

      – Sam przyjechałeś? – zapytał wreszcie przyduszonym głosem.

      – Sam.

      – A mama, ojciec żyją?

      – Żyją, proszę brata.

      – I zdrowi?

      – Zdrowi.

      – A siostrzyczki: Zofka, Anusia!

      – Zdrowe…

      – Zdrowe…

      – Mama tu do mnie za tobą nie przyjedzie?

      – Nie.

      – Nie przyjedzie… Ale ty zostaniesz dłużej, prawda? Nie zaprzecz! Prawda? zostaniesz?

      – Zostanę.

      Kapitan położył rękę na ręce Rafała i ścisnął ją mocno. Po chwili odwrócił się do służącego, który stał przy drzwiach, ze słowami:

      – Michcik, zajmiesz się końmi panicza i pomyśl o wieczerzy.

      – We-we-dług… – mruknął tamten szczęknąwszy przy tym zębami, jakby chciał ukąsić coś zawieszone w powietrzu, wykręcił się na pięcie i poszedł.

      Gdy zostali sami, kapitan Piotr spoglądał za nim we drzwi przez czas niejaki, a potem zwrócił się do Rafała z zapytaniem:

      – Czy ojciec dobrodziej, czy… nie kazał powiedzieć mi… To jest…

      – Nic a nic! – rzekł Rafał prędko i zaczerwienił się, jak gdyby go schwytano na uczynku kradzieży. Czuł w sobie niesłychane jakieś wzburzenie, niedoświadczane nigdy. Pierwszy raz w życiu stał w obliczu czegoś, co było niby nim samym, a było razem obce, wyniosłe, dostojne.

      Piotr powtórzył jak echo:

      – Nie, nic a nic!

      W dźwięku tym brzmiało tyle krwawego cierpienia, że Rafał znieść go nie mógł. Czuł, że musi złagodzić to, co powiedział.

      – Jakem wyjeżdżał – zaczął tonem objaśniającym – to nawet nie widziałem jegomości, bo był właśnie… w polu.

      – W polu był… – uśmiechnął się starszy.

      – A tak, wyszedł…

      – I nie pożegnał się z tobą?

      – A nie, bo nawet… muszę powiedzieć…

      – Mów ze mną śmiało. Ja cię nie będę sądził surowo… – uśmiechnął się Piotr. – Musiałeś coś tatuńciowi przeskrobać.

      Rafał wyszczerzył się cynicznym, niemiłym śmiechem, który ukazał wszystkie jego zęby.

      – A rzeczywiście…

      – Mówże śmiało!

      – Jegomość tatuńcio kazał mi precz jechać z domu! Tyle że mi dał ślepego wałacha i kobyłę Margolę do wywiezienia, jak trupa na mogiłki.

      – O! I za cóż to?

      – A bo zajeździłem wierzchówkę.

      – Zajeździłeś kobyłę… I za to tylko?

      – A no… mówię bratu.

      – Cóż to za kobyła takiej ceny?

      – „Baśka”, co to źrebica po Popielatce.

      – Nie widziałem jej… Dawnom już w domu nie był. Ale nie martw się, Rafciu. I ja wyjechałem, a raczej wyszedłem, bez pożegnania, prawie psami wyszczuty. Dawne to rzeczy… Myślałem, że ojciec przysyła przez ciebie…

      Kapitan wstał i począł chodzić z kąta w kąt izby. Rafał wodził za nim oczyma i z nadzwyczajną ciekawością wchłaniał w siebie jego figurę, sposób mowy, każdy ruch, gest, każde skrzywienie twarzy. Nie mógł sobie dać rady z uczuciem nieporozumienia, jakie go ogarniało na widok postaci tego brata. Nie mógł na to przystać, że ów brat tajemniczy, który poza dom rodzinny gdzieś na świat się wyniósł szeroki i stał symbolem rzeczy okrytych milczeniem, grozą, rzeczy wielkich i straszliwych, mieszka oto w tak nędznym starym domu. „Toż to jest on? Piotr?” – myślał przypatrując mu się ukradkiem. Ale jednocześnie, gdy znikała owa gruba zasłona, usunęła się razem jakby zapora dzieląca. Nienasycona ciekawość i coś innego jeszcze, nowego, bliskiego, miłego, kazało mu zapomnieć o wszystkim na świecie. Oczy mu się świeciły jak dwa ognie żywe.

      Piotr stanął przed nim. Zaczął mówić:

      – Widzisz, braciszku… Jesteś jeszcze bardzo młody i nie powinieneś może wiedzieć o tym wszystkim, co ci wyjawiłem. Ale… któż wie, co się stanie jutro. Chciałem ci otwarcie powiedzieć, dlaczego tak dawno u was nie byłem, żebyś nie myślał źle o moich sentymentach dla rodziny.

      – Nie, gdzież tam!

      – Tak było ze mną… Oddał mię ojciec do szkoły kadetów. Nie byłem w domu bardzo długo, bo na lato zwykle zabierał mię do siebie jeden przyjaciel ze szkoły. Przyjechałem do Tarnin pierwszy raz, gdym już był gefrejterem. Miałem głowę naładowaną myślami… Nie wiem, czy mię będziesz rozumiał…

      Eks-student przybierał miny jak najbardziej odpowiednie, choć w istocie nie był pewny swego.

      – Już w szkole, uważasz, zaczęła się była komocja w umysłach. Dużośmy czytali… Uwagi nad życiem Jana Zamoyskiego, Żywot Chodkiewicza, to były jakby światła pochodni w noc ciemną. Dam ci te książki… Na opresję kmiecą, na kurs sprawy publicznej krwawym patrzaliśmy okiem. Każdy zaufał w szpadzie i na nią poprzysiągł. Wierzyliśmy, że cała Rzeczpospolita na naszym leży ramieniu i że to my ją wydźwigniem. Gdym wrócił do domu i zaczął rozmawiać z ojcem, porwała mię desperacja. Ojciec stał po stronie i w szeregu tych, których na śmierć nienawidziłem. Kazał mi tak postępować, tak nawet myśleć jak on i oni. Nastawał, żebym się zaparł samego siebie. W jednej rozmowie zelżył mię, w drugiej zagroził…

      – Wiem, wiem… – jęknął Rafał.

      – Słyszałeś o tym w domu? – pytał Piotr schylając się nad nim.

      – Słyszałem.

      – Mama ci mówiła?

      – Mama, Anusia…

      Piotr oddychał szybko i ciężko… Policzki mu pałały. Prędko chodził po izbie i kiedy niekiedy rzucał wyraz cichy jak oddech:

      – Zdeptał mój oficjerski honor. To nic! Ale duszę wszystką nogami… W strasznym gniewie, w dzikości wzburzenia… gdy parobków… krzyknąłem, żem oficjer, że się nie dam… wyrwałem z pochwy. Boże mój!…

      Usiadł prawie bez tchu. Siedział tak, chwytając oddech piersiami prędko i z trudem. Mówił jeszcze:

      – Nocą wyszedłem. Tyle już lat! Gdyśmy z Bracławszczyzny pod Grochowskim dniami i nocami ku Połańcowi… z dala widziałem naszą stronę… A potem… żeby też słowo!

      – Ojciec nic o bracie nie wiedział, i my to samo…

      – A i cóż mieliście wiedzieć? To co o każdym. Na Szczekocińskim placu… skłuły mnie bagnetami Prusaki… Krew mię uszła… Leżałem między trupami. Ten oto żołnierz, coś go widział, wrócił się po mnie w nocy, nalazł mię półżywego. Na ręku wyniósł… Leżałem


Скачать книгу