Popioły. Stefan Żeromski
obojętnie milczał.
– Gdy wróciłem – mówił książę – zastałem wszystko daleko lepiej, niżem sądził. Warszawa pusta – to prawda. Pusta i opuszczona jak stary cmentarz. Dziedzińce pałaców trawą zarosłe, okna wybite albo zasłonione. I moje tam własne gniazdo takie samo. Ale za to materialne interesy nigdy tak nie stały jak dziś. Byłoż kiedy zboże w takiej cenie albo ziemia? Uszom własnym wierzyć nie chciałem, gdy mi komisarz wartość kluczów przedstawił. Samo Grudno dwa razy tyle jest warte, a w trójnasób powiększyła się moja fortuna, osobliwie w Prusiech Południowych.
– W Prusiech Południowych… Skoro tak, to może i mnie łatwiej będzie odegrać rolę Cincinnata na twój koszt, mości książę… – rzekł szybko Olbromski.
Oczy jego świeciły się jak płomyki, a lica pałały barwą ceglastą.
– Z ochotą… O cóż to idzie?
– Żołnierz, który mię z pola wyniósł na ręku, jest twój poddany, z twej wioski rodem. Służy teraz u mnie za huzara, za kucharza i podstarościego. Chciałbym mu się odwdzięczyć, a nie mogę, jakbym pragnął. Otóż…
Książę Gintułt patrzał mu w oczy ze skrytym złym uśmiechem.
– Uwolnić „obywatela”… jakże mu tam?… z poddaństwa, zrównać ze sobą, podnieść, uszlachcić…
– Niestety! nie tylko jego. Pragnąłbym zratować całą tę wioskę. Jest to włość nędzna i bardzo biedna. Pańszczyzna w takich warunkach… Właśnie wygotowałem na piśmie plan, obliczenie…
– Czyż możesz wątpić? Z największą gotowością każę rozpatrzyć wartość i jakość ich ziemi, znieść pańszczyznę, skoro sobie życzysz, oczynszować. Jedno tylko: majątek nie jest mój własny, mam braci i siostry nieletnie, toteż rada opiekuńcza będzie musiała potwierdzić moją decyzję. Dłużej to potrwa. Ale będę w tym.
Olbromski dźwignął się z krzesła, jakby się chciał schylić do nóg księcia. Rafał, który z dala, bez ruchu, stał obok płotu przypatrując się tej scenie, uczuł na widok tego gestu pokory brata wściekły w sobie gniew i taki poryw dumy, jak nigdy jeszcze w życiu. Coś w nim wybuchnęło jak słup ognia. Nie mógł zrozumieć, skąd ta służalcza czołobitność w zimnym i wyniosłym oficerze, nie pojmował radości, która na twarzy brata jawnie się paliła.
Uczucie sympatii jego w tej sprawie było po stronie księcia.
Piotr, tak na poły stojąc z rękoma opartymi na poręczy krzesła, wołał:
– Michcik, Michcik!
W głosie jego było coś niebywałego. Oczy miał szeroko rozwarte i pełne łez. Rozchylone usta śmiały się wszystkimi zębami. Po chwili zwrócił się do księcia i prześliczną chudą ręką ścisnął jego kolano z szeptem:
– Dzięki tobie mam… mam na tej ziemi… jeszcze jeden dzień…
Michcik zbliżył się wyprostowany, z dłońmi wzdłuż bioder.
– Do nóg panu dziedzicowi!… Pan kapitan… książę… darował ci…
Zaledwie żołnierz zdążył schylić się i objąć kolana książęce, nowe uczucie zaświeciło w oczach Piotra. Ks. Gintułt z całej siły odtrącił chłopa. Wzrok jego był pełen gniewu i szyderstwa.
– Nie znoszę tych scen czułych! Wiesz chyba waćpan… Nie jestem stworzony do bukolik. Szczególnie po tym wszystkim… Oto w tej chwili najbardziej żywo uczułem nienawiść do tego wszystkiego, czymeś mię waćpan przejął swego czasu. Mam nieprzełamany wstręt do tych szlachetnych słabości, do owej dobrej niemocy, której tyle lat uczyłeś mię nie bez skutku. Zaprawdę, wstrętna to jest rzecz. Wierzaj mi, waszmość.
– Nie rozumiem… Zgoła nie wiem…
– Mówię – ciągnął książę porywczo – że moja zdrowa, wielka, silna rasa, a i twoja, przypuszczam, otrząsa się jak po emetyku, po owych ckliwych cnotach… Dusiłem się zawsze, dziś ci otwarcie powiem, w owym powietrzu sejmu, a teraz to już do cna… Przekładam potęgę ducha, wolę, siłę, dumę, królewskość takiego prymasa Ponińskiego nad wasze ckliwe sentymenty…
– Cóż to za nierozważne słowa!…
– Gdym teraz patrzał na twoje oczy szczęśliwe aż do śmierci, zapalone po dawnemu, bo teraz już zagasły, najwyżej uniesione, jak tylko to być może, uczułem w sobie twoje właśnie dawne oczy, uczułem w sobie owe słabe i godne wzgardy obszary ducha, któreś zepsuł, zatruł niskimi wzruszeniami. Takie szczęście należy się czemuś innemu. Takie wzruszenia winny poprzedzać dzieła Warneńczyka, Chodkiewicza, Sobieskiego… Cóż by człowiek był wart, gdyby ciągle chodził w twoich kajdanach obowiązku względem maluczkich, w dybach litości względem słabiusieńkich, współczucia względem cuchnących? Jakiż to czyn można wówczas wykonać? Powiedz… Czy można? Ty się tak radujesz, żeś chłopa wyprosił z poddaństwa, jakbyś góry dźwignął z miejsca.
– Istotnie, moja radość nie ma granic.
– Z tego, żeś nie jego dźwignął, bo on zostanie sobą, tym, czym jest, ale żeś sam na dół zeszedł z wyżyny, na padół, na nędzny jego padół. Ty sam, który jesteś świat, zamiast iść ku wyżynie, zamykasz swe aspiracje w świateczku Michcika czy kuchcika. Jemu samemu krzywdę czynisz, bo go dźwigasz, niesiesz na sobie. Wolę jego, siłę, potęgę ducha skazujesz na los wozu, który koń ciągnie.
– Słowa, słowa.
– Nie słowa. Gdy teraz spojrzę w świat, w mój świat, ogarnia mię duma, że do niego z krwi, z mięsa, z kości, z każdego włókna należę. Co za ludzie! Każdy inny, każdy odmienny, każdy sam w sobie jedyny na świecie, każdy zaiste – pan. Gdzież był kiedy na ziemi świat podobny? Samuel Zborowski, Łaski, Radziwiłły!… A Czarniecki? a Sobieski? Kto każdemu z nich kazał czynić to, co czynili? Wszystko ze wspaniałego serca… Każda do rzeczypospolitej droga zawalona trupami ich, po dzikich polach pamiątki, od Warny po Wiedeń szlak drogi. Wyście to znieważyli pamięć tego świata, mędrkowie. Co gorsza, wyzwoliliście motłoch, żeby się ośmielił rękę podnieść na pany.
Twarz Olbromskiego targnęła się i prawa ręka zaczęła niecierpliwie szukać, macać koło siebie.
– Jesteś chory… więc milknę… – rzekł książę.
– Zraniłeś mię…
Tyle tylko Piotr wyrzekł, ale wzroku od księcia nie odwracał. Oczy jego przybrały dziwny wyraz, który Rafał widział już ze drżeniem. Patrzały jakoby wystygły popiół, w którym ani jedna już iskra utrzymać się nie może. Jeśli się roznieci, to zagasa po krótkim, po szalonym drganiu w sypkiej martwicy. Książę rzekł patrząc mu prosto w oczy:
– Dowiódłbym ci, gdybyś zdrowie miał lepsze, że te twoje palladia były jak owa żaba Lafontena.
– Nie mów już więcej do mnie, mości panie… – cicho wykaszlał chory.
Książę Gintułt leniwym ruchem dźwignął się z krzesła i rzekł przez zęby ściśnięte:
– Zdałbyś mi waćpan rachunek z takiego rozkazu, gdybyś oto mógł stać na nogach.
– Rachunek! – piorunującym głosem zawołał Piotr. – Rachunek zdać jeszcze jestem gotów! W tej chwili… Michcik!
– Toż widzisz chyba swój stan, że zabiłbym cię od jednego sztychu.
– Mam prawo wyboru. Dawaj pistolety!… Są świadkowie.
– Cóż za świadkowie? Nie widzę…
– Brat.
– A…