Popioły. Stefan Żeromski
kościołowi stojącemu na szczycie pagórka. Po obudwu stronach szerokiego traktu stały przedwieczne lipy, nadwiślańskie topole, graby, klony, dęby i buki.
Teraz, gdy w ich wnętrza, wyrywając się z kłębów siwego dymu, padały migotliwe blaski pochodni, zdawały się być podwójnie wielkimi. Konary, gałęzie, rózgi, czuby ich sięgały do czarnego nieba, a liście szemrały w chmurach. Była nieskończona potęga w owych widłach, odnogach, trój- i czterozębcach, w splotach gałęzi wytężonych ku niebu, w owych jakoby barach, piersiach, plecach, ramionach i rękach, które coś dźwigają…
Ale nade wszystko – była potęga w ich szeleście.
Jedno z tych prastarych drzew, ogromna płacząca brzoza, zwieszało się całym kadłubem nade drogą, a korona jego, bogata w ogrom liści, schylała się ku ziemi jak kudłata głowa chłopa-starca. Gdy wóz otoczony latającymi blaskami wjechał pod nie, zaszemrało… zaszemrało… Wyszedł z jego głębokiej czeluści sykliwy, przestraszony szelest, półszept, zbudzonych ze snu i zdumionych liści…
Rafał zląkł się i zadrżał.
Ach, jakże straszny, jak nieopisany głos był w tym szeleście!
Ale wnet gwara schylonego drzewa została się w mroku, korona jego cofnęła się i ukryła. Teraz inne przemawiały z wysoka. I dziwna rzecz! Jedne wchłaniały w siebie wieść o widoku, wlokącym się u ich korzeni, z zimną wzgardą, inne z obojętnością najgłębszą, z obojętnością świadomą swej głuchej i ślepej siły, a były przecie i takie, co płakały jak żywy, czujący człowiek. Serce Rafała dźwignęło się i podniosło ku owym drzewom. Ogarnął spojrzeniem wyniosłe gałęzie… Pnie zielone jak trawnik od dawnego mchu, albo obwieszone mnóstwem drobnych gałązek, jakoby dziady zgrzybiałe, obsiadłe przez prawnuki… Pnie pokryte splotami sznurów kory, zbrużdżone, o barwie deszczu i szarugi… Rózgi chwiejące się pod niebem…
Wtedy nagle pojął, że już nie żyje dobry brat Piotr. Z mozołem przypomniał sobie chwilę, która przed nim jak chybka mysz uciekała, chwilę, gdy patrzał na bezwładne oczy brata. Dusza jego wcieliła się w ów moment, weszła tamtędy w niewiadome, tajemne, nikomu nieznane powiaty…
Wtem ktoś na jego ramieniu lekko oparł rękę. Rafał otrząsnął się i ujrzał przy sobie księcia Gintułta. Młody pan przypatrywał mu się uważnie.
– Wszak nie mylę się – rzekł – waćpan jesteś bratem zmarłego kapitana Olbromskiego?
Rafał ledwie zdołał wydusić z siebie głos:
– Tak jest.
– Proszę mi powiedzieć… waćpanowie macie jeszcze rodziców żyjących?
Znowu:
– Tak jest…
– A czy waszmość dałeś im znać?
– Tak jest.
– Żałuję, że to mi nie przyszło na myśl. Trzeba było lepiej zaczekać.
– Zaczekać z pogrzebem na rodziców?
– Zaczekać… z pogrzebem…
– O, rodzice prawdopodobnie nie przyjechaliby na pogrzeb – wypalił Rafał.
– A to dlaczego?
– Bo są wiekowi… A zresztą.
– A zresztą co?
– A zresztą… mieszkają daleko.
– Tak. No, a waćpan po pogrzebie dokądże masz zamiar udać się? Czy do domu?
– Nie, broń Boże!
– Nie? I… broń Boże?
– Proszę księcia pana… my obadwaj z bratem nieboszczykiem…
– Cóż takiego?
Rafał zająknął się i teraz dopiero ujrzał w głowie głupstwo, które niósł na języku.
– Proszę waćpana po pogrzebie do mego domu – rzekł książę uprzejmie, patrząc zresztą gdzieś daleko. – Chciej uważać Grudno za dom własny… Zupełnie jakbyś był u brata. Zabawisz, dopóki zechcesz, odjedziesz, kiedy zechcesz…
Odchodził już, gdy wtem wrócił się jeszcze i dodał z uśmiechem:
– Możesz to napisać, jeśli wola, rodzicom, że miałem z Piotrem rachunki pieniężne. Winien mu jestem. Waćpan tu staniesz jako sukcesor? Nieprawdaż?
– Tak, mogę… – wybąknął Rafał.
– A więc właśnie, będziemy się rachowali… Zostań tedy w Grudnie.
Książę przywołał do siebie skinieniem jakiegoś podstarzałego szlachciurę, wskazał mu Rafała i wydał jakieś zlecenia.
W tej samej chwili spomiędzy drzew na szczycie wzgórza wyłamał się dźwięk dzwonu za umarłych. Żelazne serce uderzało w bok spiżowy. Ciosami coraz mocniejszymi wyczyniało ze srogich dźwięków, z martwego głosu przerażające miamlanie, słowienie tej nazwy, która mocniejsza jest nad dzień i noc, nad przestrzeń niedościgłą myślami ludzkimi, nad słońce, księżyc i gwiazdy…
Dworzanin
Pałac grudzieński leżał w głębi starego parku. W końcu siedemnastego stulecia jeden z książąt Gintułtów założył był tę siedzibę na wzór francuski. Z biegiem lat rozrost wielkich drzew zniszczył dawną symetrię ogrodu, a tu i owdzie gaje młodej leszczyny wtargnęły nawet w ulice, gracowane niegdyś z pilnością. Pałac, przebudowany na fundamentach starego zamczyska, otaczały zbiorniki spleśniałej wody. Mury jego były kilkułokciowej grubości, szczególnie na dole, gdzie pozostały izby sklepione jak w więzieniu i okna zakratowane. Grube, ukośne szkarpy, niby potworne nogi, grzęzły w podstępnych wodach starej, głębokiej, obmurowanej fosy. Piętro dopiero, z korynckimi kolumnami i architrawem ozdobionym sztukateriami, było dziełem czasów nowszych. W chwili kiedy Rafał zobaczył pierwszy raz ten dumny pałac, ściany były mocno zdrapane, figury otłuczone, kolumny czarne i ogołocone jak słupy wiorstowe. W głębi parku kryły się tu i owdzie między drzewami murowane i drewniane domki, ozdobne i kształtne. Jeden, z takich marszałek przeznaczył młodemu samotnikowi na mieszkanie.
Była to chatka o jednej izbie, z wejściem w stylu gotyckim i oknem jak w kaplicy. Nade drzwiami stało w niszy popiersie Wenus z zielonymi oczodołami i utrąconym nosem, osłaniającej wstydliwie łono zapleśniałe i mchem wilgotnym porosłe. Tuż ciągnęła w gąszcze szeroka, błotnista droga. Nad dziwnym domkiem wznosiły się sokory, lipy, a za oknem zwieszała aż do ziemi gałęzie przecudna, wyniosła brzoza. Wprost z tegoż okna widać było głęboką aleję, która dokądś, jakby w ziemię, zanurzała się i kryła. Rafał nie mógł od niej oderwać oczu. Nigdy nic podobnego w życiu swym nie widział. Bardziej niż pałac, niż przepych książęcego dworu przemówił do niego magnackim urokiem ten szpaler. Kiedy młody samotnik pierwszy raz wszedł tam, z cicha stawiając nieśmiałe kroki, otaczał go lęk rozkoszny w swej natarczywości, prawie bolesna żądza poznania tajemnic tego miejsca, przywłaszczenia sobie wiadomości o tym, co tu było.
Głębokie marzenia wypływały z cieniów tych drzew i, przemieniając się niemal w kształty, w osoby prześlicznych kobiet, niemal w figury dziewic z cudnymi włosami, cicho idące po twardej, gliniastej ziemi, znikały od uderzeń zimnego rzutu oka. Drzewa nad tym ciennikiem i w głębi parku, z dala stojące głuchym, dumnym, uprzywilejowanym zastępem, zdawały się nie rosnąć, nie wznosić, nie dźwigać z tej ziemi, lecz na skrzydłach lecieć ku niebu. Śliskie, pręgowate pnie grabów o barwie żmii strzelały w górę, wyginając się wężowo jak gibkie i zwinne race, które pod chmurami rozpryskują się