Chłopi. Władysław Stanisław Reymont
ogniska się paliły i długie, niebieskie warkocze dymów ciągnęły się nad zagonami… Wóz zaturkotał albo pług zgrzytnął o kamienie… to cisza znowu obejmowała ziemię na chwilę, że słychać było głuchy bełkot rzeki i turkot młyna, schowanego za wsią, w zbitym gąszczu drzew pożółkłych… to znowu śpiewka się zerwała lub krzyk nie wiadomo skąd powstały leciał nisko, tłukł się po bruzdach i dołach i tonął bez echa w jesiennej szarości, na ścierniskach oprzędzonych srebrnymi pajęczynami, w pustych sennych drogach, nad którymi pochylały się jarzębiny o krwawych, ciężkich głowach… to włóczono role i tuman szarego, przesłonecznionego kurzu podnosił się za bronami, wydłużał i pełzał aż na wzgórze i opadał, a spod niego niby z obłoku wychylał się bosy chłop, z gołą głową, przewiązany płachtą – szedł wolno, nabierał ziarna z płachty i siał ruchem monotonnym, nabożnym i błogosławiącym ziemi, dochodził do końca zagonów, nabierał z worka zboża, nawracał i z wolna podchodził pod wzgórze, że najpierw głowa rozczochrana, potem ramiona, a w końcu już był cały widny na tle słońca z tym samym błogosławiącym ruchem siejby; z tym samym świętym rzutem rozrzucał zboże, co jak złoty pył kolistym wirem padało na ziemię.
Ksiądz szedł coraz wolniej, czasem przystawał, aby odetchnąć, to znowu obejrzał się na swoje siwki, to przyglądał się chłopakom, obtłukującym kamieniami ogromną gruszę, aż hurmem przybiegli do niego i chowając ręce za siebie całowali w rękaw sutanny.
Pogładził ich po głowach i rzekł upominająco:
– Nie łamcie ino gałęzi, bo na bezrok12 gruszek mieć nie będziecie.
– My nie rzucalim na gruszki, ino że tam jest gapie gniazdo13 – ozwał się śmielszy.
Ksiądz się uśmiechnął dobrotliwie i zaraz znowu przystanął przy kopaczach.
– Szczęść Boże w robocie!
– Boże zapłać, dziękujemy! – odpowiedzieli razem, prostując się, i ruszyli wszyscy do ucałowania rąk dobrodzieja kochanego.
– Pan Bóg dał latoś urodzaj na kartofle, co? – mówił, wyciągając otwartą tabakierkę do mężczyzn – brali sumiennie i z szacunkiem w szczypty, nie śmiejąc przy nim zażywać.
– Juści, kartofle kiej kocie łby i dużo pod krzami.
– Ha, to świnie zdrożeją, bo jaki taki chciał będzie wsadzać do karmika.
– Już i tak drogie; na zarazę latem wyginęły, a i do Prus kupują.
– Prawda, prawda. A czyje to ziemniaki kopiecie?
– A Borynowe.
– Gospodarza nie widzę, tom i rozeznać nie rozeznał.
– Ociec pojechali z moim ano do boru.
– A to wy, Anna, jakże się macie? – zwrócił się do młodej, przystojnej kobiety w czerwonej chustce na głowie, która, że ręce miała uwalane ziemią, przez zapaskę ujęła jego rękę i pocałowała.
– Jakże się ma ten wasz chłopak, com go to we żniwa chrzcił?
– Bóg zapłać dobrodziejowi, zdrów się chowa i coś niecoś bałykuje14.
– No, zostańcie z Bogiem.
– Panu Bogu oddajem.
I ksiądz skręcił na prawo, ku cmentarzowi, który leżał z tej strony wsi, przy topolami wysadzonej drodze.
Długo za nim spoglądali w milczeniu, na jego smukłą, pochyloną nieco postać, dopiero gdy przeszedł niskie, kamienne ogrodzenie cmentarza i szedł między mogiłami ku kaplicy, co stała wpośród pożółkłych brzóz i klonów czerwonych, rozwiązały się im języki.
– Lepszego to i na całym świecie nie znaleźć – zaczęła któraś z kobiet.
– Juści, chciały go też zabrać do miasta… żeby ociec z wójtem nie jeździli prosić biskupa, to byśwa go i nie mieli… Kopta no, ludzie, kopta, bo do wieczora mało daleko, a ziemniaków mało wiele15! – mówiła Anna wysypując swój kosz na kupę żółcącą się na rozkopanej ziemi, pełnej zeschłych łęcin.
Wzięli się chyżo za robotę i w cichości, że ino słychać było dziabanie motyczek o twardą ziemię, a czasem suchy dźwięk żelaza o kamień. Czasami ktoś niektoś wyprostował zgięty i zbolały grzbiet, odetchnął głęboko, popatrzył bezmyślnie na siejącego przed nimi i znowu kopał, wybierał z szarej ziemi żółte ziemniaki i rzucał do kosza przed się stojącego.
Ludzi było kilkanaścioro, przeważnie starych kobiet i komorników, a za nimi bieliły się dwa krzyżaki, u których w płachtach leżały dzieci raz wraz popłakując.
– A tak i stara poszła we świat – zaczęła Jagustynka.
– Kto? – spytała Anna podnosząc się.
– A stara Agata.
– Na żebry…
– Juści, że na żebry! Hale! nie na słodkości, ino na żebry. Obrobiła krewniaków, wysłużyła się im bez lato, to już ją puściły na wolny dech.
– Wróci na zwiesnę, to im naznosi w torebeczkach, a to i cukru, a to i harbaty, a to i grosza coś niecoś; zaraz ją będą miłowały, każą spać w łóżku, pod pierzyną, robić nie dadzą, coby se wypoczena… A wujna, a ciotka jej mówią, póki tego ostatniego szelążka od niej nie wyciągną… A jesienią to już la niej miejsca nie ma w sieni ani we chliwie. Ścierwy, psie krewniaki i zapowietrzone – wybuchała Jagustynka i taki gniew ją przejął, że stara jej twarz posiniała.
– Biednemu to zawsze na ten przykład wiatr w oczy – dorzucił jeden z komorników, stary, wynędzniały chłop z krzywą gębą.
– Kopta no, ludzie, kopta – popędzała Anna nierada tokowi rozmowy.
Jagustynka, że to długo nie mogła bez gadania, to spojrzała na siejącego i rzekła:
– Te Paczesie to stare chłopy, że jaże im już kłaki na łbach puszczają…
– Ale kawalery zawdy – rzekła insza kobieta.
– A tyle dziewuch się starzeje albo i służby szukać idzie…
– Przeciech, a one mają cały półwłóczek i jeszcze łączkę za młynem.
– Juści, abo to im matka da się żenić… abo to im popuści…
– A kto by krowy doił, kto by opierał, kto by kole gospodarstwa abo i śwyń chodził…
– Obrządzają se matulę i Jagusię, bo jakże, Jagna kiej pani jaka, kiej i druga dziedziczka, ino się stroi… a myje, a w lusterku przegląda, a warkocze zaplata.
– I patrzy ino, kogo by puścić pod pierzynę, któren aby mocny! – dorzuciła znowu ze złym uśmiechem Jagustynka.
– Józek Banachów posyłał z wódką – nie chciała.
– Cie… dziedziczka zapowietrzona.
– A stara ino w kościele siaduje, a na książce się modli, a na odpusty chodzi!
– Prawda, ale czarownica to też jest; a Wawrzonowym krowom to chto mleko odebrał, co? A jak na Jadamowego chłopaka, co jej śliwki w sadku obrywał, jakieś złe słowo powiedziała, to mu się zaraz taki kołtun zbił i tak go pokręciło, Jezus!
– I ma
12
13
14
15