Chłopi. Władysław Stanisław Reymont
bych się nieco przyogarnąć, ale takie ociążenie poczuł w sobie, takie ciągotki w kościach, taką senność, że jak stał, rzucił się na łóżko, by się z pacierz28 przedrzymać.
Hanka poszła na swoją stronę i krzątała się po izbie, i coraz to wychylała się przez okno spojrzeć na Antka, który pożywiał się na ganku, przed domem; odsadził się od miski obyczajnie i z wolna ciągnął łyżkę za łyżką, skrzybiąc mocno o wręby i spozierając czasami przed się na staw – bo zachód już był i na wodzie czyniły się złotopurpurowe tęcze i płomienne koliska, przez które niby białe chmurki przepływały z gęgotem gęsi, rozlewając dziobami sznury krwawych pereł.
Wieś zaczynała się mrowić i wrzeć ruchem; na drodze, z obu stron stawu, ciągle podnosiły się kurzawy i turkoty wozów, i porykiwania krów, które wchodziły do stawu po kolana, piły wolno i podnosiły ciężkie łby, aż cienkie strugi wody, niby bicze opali, opadały im z szerokich gębul.
Gdzieś, od drugiego końca stawu, słychać było trzask kijanek29 bab piorących i głuchy, monotonny łopot cepów30 w jakiejś stodole.
– Antek, urąb no pieńków, bo sama nie poradzę – prosiła nieśmiało i z obawą, bo nic to nie było u niego skląć abo i zbić z leda powodu.
Nie odrzekł nawet, jakby nie słyszał, że ona nie śmiała powtórzyć i już sama poszła udziabywać trzaski z pni – i milczał zły, zmęczony całodzienną pracą srodze, i patrzył teraz na staw, na drugą stronę, w duży dom, świecący białymi ścianami i szybami okien, bo zachód bił w niego. Pęki czerwonych georginii wychylały się zza kamiennego płotu i paliły jaskrawo na tle ścian, a przed chałupą, w sadzie, to między opłotkami uwijała się wysoka postać, ale twarzy rozeznać nie można było, bo co chwila ginęła w sieni, to pod drzewami.
– Śpią se kiej dziedzic, a ty, parobku, rób – mruknął ze złością, bo ojcowe chrapanie rozlegało się aż na ganku.
Poszedł na podwórze i raz jeszcze przyjrzał się krowie.
– Juścik, ojcowa krowa, ale i nasza strata – rzekł do żony, która, że to Kuba przywiózł ziemniaki z pola, rzuciła łupanie drzewa i szła do woza.
– Doły jeszcze nie wyporządzone, to trza zesuć31 na klepisko.
– Kiej ociec mówili, żebyś na klepisku krowę z Kubą obdarł i wyporządził.
– Zmieści się i krowa, zmieszczą się i ziemniaki – szeptał Kuba, otwierając wierzeje stodoły na roścież.
– Ja ta nie jestem drzyk, cobym krowę obłupiał ze skóry – rzucił Antek.
I już nie mówili, słychać było tylko grochot zsypywanych na klepisko ziemniaków.
Słońce zgasło, wieczór się robił, świeciły jeszcze zorze łunami zakrzepłej krwi i ostygłego złota i posypywały na staw jakby pyłem miedzianym, że wody ciche drgały rdzawą łuską i szmerem sennym.
Wieś zapadała w mrokach i w głęboką, martwą ciszę jesiennego wieczora. Chałupy malały, jakby się przypłaszczały do ziemi, jakby się tuliły do drzew sennie pochylonych, do płotów szarych.
Antek z Kubą zwozili ziemniaki, a Hanka z Józią uwijały się koło gospodarstwa, bo gęsi trza było zagnać na noc, to świnie nakarmić, bo z kwikiem cisnęły się do sieni i wsadzały żarłoczne ryje do cebratek32, gdzie stało picie dla bydląt, to krowy wydoić, bo właśnie Witek przygnał resztę z pastwiska i zakładał im za drabiny po garści siana, żeby spokojniej stały przy dojeniu.
Jakoż Józia zabrała się doić pierwszą z brzegu, gdy Witek wylazł od żłobów i spytał cicho, trwożnie:
– Józia, a gospodarz źli?…
– O Jezu, spiera cię, chudziaku, spiera… tak pomstowali – odpowiedziała, wytykając ku światłu głowę i osłaniając ręką twarz, bo krowa chlastała ogonem, oganiając się od much.
– Ale… bom to winowaty… ale… borowy mię wygnał i jeszcze chciał kijem sprać, inom uciekł… a granula zarno33 się jęła pokładać, a porykiwać, a stękać, żem do chałupy przygnał…
Zamilkł, ale słychać było ciche, bolesne chlipanie i siurkanie nosem.
– Witek… a nie bucz kiej ciele, bo ci to pierwszyzna, że cię ociec spiera?…
– Juści, że nie pierwszyzna, ale zawdy tak się bojam… bo nijakiej wytrzymałości na bicie nie mam…
– Głupiś, parobek tyli, a boja się… już ja przełożę tatusiowi…
– Przełożysz, Józia? – zawołał radośnie – bo to borowy mię wygnał z krowami, bo…
– Przełożę, Witek, ino się już nie bojaj!…
– Kiej tak… to naści tego ptaka! – szepnął z radością i wyjął z zanadrza drewniane cudło. – Obacz ino, jak się sam rucha.
Postawił go na progu obory, nakręcił, i ptak zaczął się kiwać, podnosić nogi długie i spacerować…
– Bociek, Jezu a dyć się rucha kiej żywy! – zawołała zdumiona, odstawiła szkopek34, przykucnęła przed progiem i z najżywszą radością i zdumieniem patrzyła.
– Jezu! to z ciebie mechanik! I to się sam tak rucha, co?
– A sam, Józia, ino go kołeczkiem nakręcę, to już se spaceruje kiej dziedzic po obiedzie – o… – odwrócił go, i ptak poważnie a śmiesznie zarazem podnosił długą szyję, podnosił nogi i szedł.
Zaczęli się śmiać serdecznie i bawić się jego ruchami, tylko Józia czasami podnosiła oczy na chłopaka – podziw w nich był a zdumienie.
– Józia! – rozległ się głos Boryny sprzed chałupy.
– A czegój?… – odkrzyknęła.
– Chodzi ino.
– Kiej dojem krowy.
– Pilnuj tu, bo idę do wójta – powiedział, wsadzając głowę do ciemnej obory – nie ma tutaj tego znajdka, co?
– Witka?… ni, pojechał po ziemniaki z Antkiem, bo Kuba miał urżnąć sieczki dla koni… – odpowiedziała prędko i trochę niespokojnie, bo Witek przycupnął za nią ze strachu.
– Ścierwa ten chłopak, to ino pasy drzeć, żeby zmarnować taką krowę – mruczał powracając do izby, gdzie się odział w nową kapotę białą, wyszywaną na wszystkich szwach czarnymi tasiemkami, nadział wysoki czarny kapelusz, okręcił się czerwonym pasem i poszedł drogą nad stawem ku młynowi.
– Roboty jeszcze tyla… zwózka drzewa… siew nie skończony… kapusta w polu… ściółka nie wygrabiona… podorać by trza na kartofle… dobrze by i pod owsy… a tu jedź na sądy… Laboga, że to człek nigdy obrobić się nie obrobi, ino cięgiem jak ten wół w jarzmie… że i wyspać się nie ma czasu ni odpocząć… – rozmyślał. – A tu i ten sąd… Tłumok ścierwa, hale, ja z nią sipiałem… żebyś ozór straciła… lakudro jakaś… suka… – splunął ze złością, nabił fajeczkę machorką35 i długo pocierał zwilgotniałe zapałki o portki, nim zapalił.
Pykał od czasu do
28
29
30
31
32
33
34
35