Chłopi. Władysław Stanisław Reymont
a cienia było tyla, co od tych poschniętych badyli dziewann, że i ptaszek by się nie schronił…
Ale co przysiadł, to i nie odzipnął nawet rzetelnie, bo zaraz Zły, jako ten jastrząb paskudny, co bije z góry w ustałego ptaszka, tak ci on zapowietrzony bił racicami w piach a tarzał się jako to bydlę, że taka kurzawa, taka ćma się podnosiła, co i świata widać nie było…
Pan Jezus, choć mu piersi zapierało i ledwie się już ruchał, to wstawał i szedł, a ino się pośmiewał z głupiego, bo przeciech wiedział, że Zły chciał mu zmylić drogę, coby nie szedł na odpust na zbawienie grzesznego narodu…
I szedł Pan Jezus… szedł… aż i przyszedł do lasu…
Odpoczął se w cieniu niezgorzej, ochłodził wodą i coś niecoś z torby przegryz, potem wyłamał niezgorszy kijaszek, przeżegnał się i wlazł w bór.
A bór był stary i gęsty, a błota nieprzebyte, a chrapy i oparzeliska takie, że musi sam Zły tam domował, a gąszcze, że i niektóremu ptakowi łacno przemknąć się nie było. Jeno Pan Jezus wszedł, a tu kiej Zły borem nie zatrzęsie, kiej nie zacznie wyć, kiej nie pocznie łamać chojarów – a wiater, jako że to jego parob piekielny, pomagał w te pędy i rwał suszki, rwał dęby, rwał gałęzie i huczał, i hurkotał po borze, jako ten głupi.
Ciemność się stała, że chocia oko wykol – a tu szum, a tu trzask… a tu zawierucha… a tu jakieś zwierzaki, pomioty diabelskie wyskakują i szczerzą kły… i warczą… i straszą… i świecą ślepiami, i… ino… ino chycić pazurami, ale juści, że nie śmiały, bo jakże by… Pan ci Jezus był w swojej świętej osobie…
Ale i Panu Jezusowi dość było tego głupiego strachania, i że pilno na odpust, to przeżegnał bór i zaraz wszystkie Złe i ze swoimi kumami przepadli w oparzeliskach.
Ostał się ino taki dziki pies, bo w ony czas pieski nie były jeszcze z ludźmi pobratane.
Ten ci to pies ostał i leciał za Panem Jezusem, szczekał, to docierał do świętych nóżek Jego, to udarł zębcami za porteczki, to kapot Mu ozdarł i za torby chytał, i sielnie się dobierał do mięsa… ale Pan Jezus, jako że był litościwy i krzywdy nijakiemu stworzeniu zrobić by nie zrobił, a mógł go kijaszkiem przetrącić abo i zasie samym pomyśleniem zabić, to ino powieda:
– Naści, głupi, chlebaszka, kiejś głodny – i rzucił mu z torby.
Ale pies się rozeźlił i zapamiętał, że nic, ino kły szczerzy, warczy, ujada, a dociera i całkiem już psuje Jezusowe porteczki.
– Chlebam ci dał, nie ukrzywdził, a obleczenie mi rwiesz i szczekasz po próżnicy. Głupiś, mój piesku, boś Pana swego nie poznał. Jeszcze ty za to człowiekowi odsłużysz i żyć bez niego nie poradzisz… – powiedział Pan Jezus mocno, aż pies siadł na zadzie, potem zawrócił, ogon wtulił między nogi, zawył i kiej ogłupiały pognał w cały świat.
A Pan Jezus przyszedł na odpust.
Na odpuście narodu jak drzew w boru abo tej trawy na łąkach – aże gęsto.
Ale w kościele było pusto, bo w karczmie grali, a przed kruchtą cały jarmark i pijaństwo, i rozpusta, i obraza boska, jako i w te czasy bywa.
Wychodzi Pan Jezus po sumie i patrzy, aż tu naród kiej to zboże pod wiatrem, to w tę, to w oną stronę się kolebie i ucieka, a niektóry z biczem bieży, kto żerdkę z płotu wyciąga, kto znów po kłonice sięga, a inszy zasię i kamienia szuka, a baby w krzyk i na płoty się drą, to na wozy, a dzieci w bek, a wszyscy krzyczą:
– Wściekły pies, wściekły pies!
A pies środkiem ludzi, kieby z nagła rozstąpioną ulicą, gna z wywieszonym ozorem i wprost na Pana Jezusa.
Nie uląkł ci się Pan nasz, nie… poznał, że to ten sam piesek z boru, to ino rozpostarł tę swoją świętą kapotę i powieda do zwierza, któren z nagła przystanął:
– Pójdź tu, Burek, przespieczniejszyś ty przy mnie niźli w borze.
Okrył go kapotą, ospostarł nad nim ręce i powiada:
– Nie zabijajcie go, ludzie, bo to też stworzenie boskie, a biedne jest, głodne, zgonione i bezpańskie.
Ale chłopi jęli krzyczeć, jęli wydziwiać a mamrotać i trzaskać kłonicami o ziemię: że to zwierz dziki i wściekły, że im już tyla gąsków i owieczek porwał, że cięgiem szkody czyni, a i człowieka uszanować nie uszanuje, ino zaraz kłami… że nikt bez kija na pole nie wyjdzie, bo bez tego piekielnika przespieczności nijakiej nie ma… że zabić go trza koniecznie…
I chcieli przez moc psa spod Panajezusowej kapoty wziąć a zakatować.
Aż się Pan Jezus ozgniewał i krzyknął:
– Nie ruchaj, jeden drugi! To się, łajdusy i pijanice, psa boita, a Pana Boga to się nie boita, co?…
Odstąpili, bo mocno rzekł, a Pan Jezus im dalej powieda – że są łajdusy… że przyszli na odpust, a piją ino po karczmach, a Boga obrażają, a pokuty nie czynią i przeklętniki są, a katy jedne la drugich, złodzieje, bezbożniki i kara boska ich nie minie.
Skończył Pan Jezus, podniósł kijaszek i chciał odejść…
Ale już Go naród poznał i kiej nie rymnie przed Nim na kolana, kiej nie rykną płaczem i kiej nie zaczną skomleć…
– Ostań z nami, Panie! Ostań, Panie Jezu Chryste! Ostań! A to Ci wierne będziemy, kiej ten pies… pijanice my, bezbożniki my, złe my ludzie, ale ostań!… Ukarz, bij, ale ostań!… Sieroty my opuszczone, ludzie bezpańskie… – i tak płakali, tak żebrali, tak całowali Go po rękach i po tych nogach świętych, że zmiękło serce Pańskie, ostał z nimi przez parę pacierzów, nauczał, rozgrzeszał i błogosławił wszystkiemu.
A potem, kiedy już odchodził, to powiada:
– Krzywdę wam czynił pies? Odtąd wam odsługiwać będzie. I gąsków popilnuje, i owieczki oganiał będzie, i jak się jeden albo drugi schlasz – chudoby i dobra stróżem będzie a przyjacielem. Ino go szanujta i krzywdy mu nie czyńcie.
I odszedł Pan Jezus we świat tyli.
A obejrzy się – Burek siedzi tam, gdzie go obronił.
– Burek, a pódzi ze mną, cóż to, sam, głupi, ostaniesz?…
I pies poszedł, i już szedł wszędy za Panem i taki cichy, taki czujny, taki wierny, kiej parobek najlepszy.
I poszli już wszędzie razem.
I bez bory szli, i bez wody – całym światem.
A że nieraz i głód był, to piesek ptaszka jakiego wytropił, to gąskę abo baranka przyniósł i tak se społecznie żyli.
A często gęsto, kiedy Jezusiczek strudzony spoczywał, to Burek odganiał złych ludzi abo i zwierza dzikiego i nie dał Pana naszego, nie…
Kiej przyszedł czas, że Żydy paskudne i one faryzeje srogie wiedły Pana na umęczenie – to Burek rzucił się na wszystkich i jął gryźć, i bronić, jak tylko umiała biedota kochana.
A Jezus mu rzekł spod drzewa, które dźwigał na mękę swoją świętą:
– Sumienie barzej ich gryźć będzie… a ty nie uredzisz…
I kiej umęczonego powiesili na krzyzie, to Burek siadł i wył…
…drugiego dnia, kiej wszystkie ludzie poodchodzili, że już ani Panienki Najświętszej, ni apostołów świętych nie było… to ostał ino Burek…
…lizał raz wraz te święte,