Chłopi. Władysław Stanisław Reymont

Chłopi - Władysław Stanisław Reymont


Скачать книгу
la ciebie, Jaguś… – szeptał i tak przysuwał twarz do jej twarzy, i dyszał, aż się cofnęła nieco i zadygotała ze wzruszenia.

      – Idźcie już… czekają na was… jeszcze kto nas obaczy… idźcie…

      – A przyjdziesz?

      – Przyjdę… przyjdę… – powtórzyła obzierając się za nim, ale już zniknął w mgle, tylko odgłos jego kroków słychać było po błocie.

      Dreszcz nią wstrząsnął gwałtowny i coś jak płomień wichrem przeleciał przez serce i głowę, aż się zatoczyła. Ani wiedziała, co się jej stało, oczy ją paliły, jakby zasypane zarzewiem, tchu złapać nie mogła ni przyciszyć serca namiętnie bijącego; rozkładała ręce bezwiednie, jak do obejmowania, rozprężała się w sobie, bo ją brały takie szalone ciągotki, że omal nie krzyczała… dopędziła wozu, chwyciła się luśni i choć nie potrza było, tak potężnie pchała, aż wóz skrzypiał, chwiał się i główki spadały w błoto… a przed oczami cięgiem widziała jego twarz i oczy roziskrzone, pożądliwe… palące…

      – Smok, nie chłop… chyba takiego drugiego we świecie nie ma… – myślała bezładnie.

      Oprzytomniał ją turkot młyna, obok którego przejeżdżali, i szum wody płynącej na koła i spod stawideł otwartych, bo przybór był ogromny. Rzeka z rykiem głuchym spadała na dół i rozbita na białą miazgę, kłębiła się i jaśniała w rzece rozlewającej się szeroko.

      W domu młynarza, stojącym zaraz przy drodze, już się świeciło i przez szyby przysłonięte firankami widać było lampę stojącą na stole.

      – Mają lampę kiej u dobrodzieja albo i we dworze jakim…

      – Bo to nie bogacze?… Grontu to ma więcej od Boryny i na precenta pieniądze daje, i na mieleniu to nie okpiwa, co? – ciągnął Szymek.

      – Żyją kiej dziedzice… Takim to dobrze… Po pokoju chodzą… na kanapach się wylegują… w cieple siedzą… słodko jadają, a ludzie na nich robią… – myślała, ale bez zazdrości, nie słuchając Szymka, któren o ile mrukliwy był, o tyle kiej się rozgadał, to już bez nijakiego końca.

      Dowlekli się wreszcie do chałupy.

      W izbie widno było i ciepło, ogień buzował się wesoło na trzonie; Jędrzych obierał ziemniaki, a stara nastawiała kolację.

      Jakiś stary, siwy człowiek grzał się przy kominie.

      – Skończyliście, Jaguś?

      – A ino, telo że ta ździebko, może ze trzy płachty, ostało na zagonie.

      Poszła do komory się przebrać i wkrótce już się zwijała po izbie i narządzała jedzenie pilnie poglądając i ciekawie na starego, któren siedział w głębokim milczeniu, patrzał w ogień, przebierał ziarna różańca i poruszał ustami. A gdy siadali do kolacji, stara położyła łyżkę dla niego i zapraszała.

      – Ostajcie z Bogiem… zajrzę tu jeszcze, bo może i w Lipcach ostanę na dłużej…

      Uklęknął na środku izby, pochylił się przed obrazami, przeżegnał i wyszedł.

      – Kto to? – zapytała Jagna zdziwiona.

      – Wędrownik ci to święty, od grobu Jezusowego idzie… dawno go znam, już tu nieraz bywał i przynosił świętości różne… Jakoś ze trzy roki temu…

      Nie skończyła, bo wszedł Jambroży, pochwalił Boga i usiadł przed kominem.

      – Ziąb taki i plucha, że aże mi moja drewniana noga skostniała.

      – Wam też po nocy i takim błocku łazić… nie siedzielibyście to w chałupie i pacierze se przepowiadali… – mruczała Dominikowa.

      – Cniło mi się samemu, tom do dzieuch wyszedł i do ciebie, Jaguś, pierwszej wstąpiłem…

      – Kostucha waszej dziewusze na imię…

      – Z młodszymi hula, a o mnie całkiem zabaczyła!…

      – Ale?… – zagadnęła Dominikowa pytająco.

      – Prawdę mówię. Dobrodziej był z Panem Jezusem u Bartka za wodą…

      – Cie… na jarmarku widziałam go zdrowym…

      – Zięciaszek ci go tak sprał kołkiem, że aż mu wątpia odbił.

      – O cóż, kiedy?…

      – A o cóż by, jak nie o gront. Wadzili się już z pół roku, aż się i dzisiaj w połednie porachowali.

      – Że to kary boskiej nie ma na tych zabijaków – ozwała się Jagna.

      – Przyjdzie, nie bój się, Jagno, przyjdzie – rzekła twardo stara wznosząc oczy na obrazy święte.

      – A kto już pomarł, nie wstanie – szepnął Jambroży cicho.

      – Siadajcie do miski, zjecie, co jest.

      – Nie od tegom, nie. Miseczce jednej, bele dużej, poradzę jeszcze – podkpiwał.

      – Wam to ino przekpiwania w głowie i zabawa.

      – Tyla i mojego, tyla, na cóż mi turbacje, hę?

      Obsiedli ławkę, na której stały miski, i jedli wolno i w milczeniu. Jędrzych pilnował, żeby dokładać i dolewać, tylko Jambroży raz po raz powiadał jakie słowo ucieszne i sam się śmiał najbardziej, bo chłopaki, chociaż rade były się pośmiać, bali się srogiego wzroku matki.

      – Dobrodziej w domu? – zagadnęła pod koniec.

      – A gdzie by na takie błoto? Jak Żyd w książkach siedzi.

      – Mądry ci on, mądry…

      – I dobry, że nie znaleźć lepszego… – dodała Jagna.

      – Juści… pewnie… na brzuch se nie pluje ani drugiemu na brodę, a co mu kto da, weźmie…

      – Nie pletlibyście bele czego.

      Powstali od kolacji. Jagna ze starą siadły do kądzieli przed kominem, a synowie jak zwykle zajęli się sprzątaniem, myciem naczyń i obrządkiem. Tak już zawżdy u Dominikowej było, że synów swoich dzierżyła żelazną ręką i rychtowała ich na dziewki, żeby ino Jagusia rączków se nie pomazała.

      Jambroży zapalił fajkę, pykał w komin, to poprawiał głownie i dorzucał gałęzi i raz wraz spoglądał na kobiety, ważył cosik w głowie i układał.

      – Były pono u was swaty?

      – Abo to jedne.

      – Nie dziwota, Jagna kiej malowana. Dobrodziej powiedział, że i w mieście nie spotkać piękniejszej.

      Jagna poczerwieniała z ucieszności.

      – Tak powiedział! Niech mu Bóg da zdrowie! Dawno się już zbierałam zanieść na wotywę, dawno, ale jutro zaraz zaniesę.

      – Przysłałby tu jeszcze ktoś z wódką, ino się boją ździebko… – zaczął po cichu.

      – Parobek?… – zapytała stara nawijając na turkoczące po podłodze wrzeciono.

      – Gospodarz na całą wieś, rodowy… ale wdowiec.

      – Dziecków cudzych kolebała nie będę…

      – Odchowane, nie bój się, Jaguś, odchowane.

      – Co jej tam po starym… ma jeszcze lata… poczeka se na młodego, jak się jej uda jaki.

      – Takiego nie braknie, a bo to młodych brak? Jak świece chłopaki, papierosy


Скачать книгу