Chłopi. Władysław Stanisław Reymont
się na gwałt, bo deszcz prawie nie ustawał, a drogi robiły się grząskie, nie do przebycia.
I u Dominikowej dzisiaj wycinano.
Już od rana pojechała na kapuśnisko Jagna z Szymkiem, bo Jędrzych ostał i łatał ano dach, że to przeciekał w paru miejscach.
Pod wieczór to już było i jakby się ździebko mroczeć zaczynało, to stara raz wraz wychodziła przed dom i patrzała w mgły, ku młynowi, i nasłuchiwała, czy nie jadą jeszcze?…
A na kapuśniskach, leżących nisko za młynem, w torfowiskach, wrzała jeszcze na dobre robota.
Czarniawe mokre mgły leżały na łąkach, że tylko gdzieniegdzie błyskały szerokie rowy pełne siwej wody i wysokie zagony kapusty, siniejącej bladą zielenią albo rdzawej niby pasy blachy żelaznej, a tu i owdzie majaczyły we mgle czerwone wełniaki kobiet i kupy wyciętych główek.
W dali przemglonej, nad rzeką, co płynęła z szumem wskroś gęstych zarośli, siniejących niby chmura, czerniały stogi torfu i wozy, do których donoszono kapustę w płachtach, bo z powodu rozmiękłego gruntu dojechać nie było można do kapuśnisków.
Docinali już niektórzy i zabierali się do domu, więc i głosy coraz mocniejsze rozlegały się w mgle i leciały z zagonu na zagon.
Jagna skończyła dopiero co swój zagon, zmęczona była srodze, głodna i przemoczona do skóry, bo nawet i trepy zapadały się w rudy, torfiasty grunt po kostki, że raz wraz je zzuwała, żeby wylać wodę.
– Szymek, a dyć się ruchaj prędzej, bo już kulasów nie czuję! – wołała żałośnie, a widząc, że chłopak nie może sobie zadać, wyrwała mu niecierpliwie ogromny tobół, zarzuciła go na plecy i poniesła na wóz.
– Parobek z ciebie tyli, a miętki jesteś w grzbiecie, kiej kobieta po rodach – szepnęła pogardliwie, wsypując kapustę do półkoszków wysłanych słomą.
Szymek przywstydzony mamrotał coś pod nosem, skrobał się po kołtunach i zaprzęgał konia.
– Spiesz się, Szymek, bo noc! – naganiała go znosząc co chwila kapustę na wóz.
Jakoż i noc nadchodziła, mrok gęstniał i czerniał, a deszcz się wzmagał, że tylko pluskało po rozmiękłej ziemi i rowach, jakby kto ziarnem sypał.
– Józia! skończycie to dzisiaj? – zawołała do Boryniańki, która z Hanką i Kubą wycinała w podle.
– Skończymy! Bo i czas do domu, taka plucha, że mnie już do koszuli przejęło. Jedziecie to już?
– Juści. Noc zaruteńko i taka ćma, że się drogi nie rozezna. Jutro się zwiezie resztę. Sielną macie kapustę! – dodała pochylając się ku nim i patrząc na majaczące w mgle kupy.
– I wasza niezgorsza, a już co korpiele64, to macie największe…
– Z nowego nasienia była rozsada, dobrodziej przywieźli z Warszawy.
– Jagna! – ozwał się znowu z mgieł głos Józi – wiecie, a to jutro Walek Józefów śle z wódką do Marysi pociotkowej…
– Taki skrzat! A ma to ona już lata? Widzi mi się, że jeszcze łoni krowy pasała!…
– La chłopa to już lata ma, ale i morgów ma tyla, że się parobki śpieszą.
– Będą się i do ciebie śpieszyły, Józia, będą…
– Jak się tatuś z trzecią nie ożenią! – zakrzyczała Jagustynka gdzieś z trzeciego zagona.
– Co wam też w głowie, a toć dopiero na zwiesnę matkę pochowali – powiedziała przetrwożonym głosem Hanka.
– Co ta chłopu szkodzi. Kużden chłop to jak ten wieprzak, żeby nie wiem jak był nachlany, to do nowego koryta ryj wrazi… Ho, ho, jedna jeszcze nie dojdzie… nie ostygnie całkiem, a już za drugą się ogląda… pieski to naród… A jak to zrobił Sikora? W trzy tygodnie po pochówku pierwszej z drugą się ożenił.
– Prawda, ale i drobiazgu po nieboszczce ostało pięcioro…
– Rzekliście! Ale ino głupie uwierzą, że la dzieci się ożenił… la siebie, bo mu markotno było samemu pod pierzyną!…
– My byśwa ojcu nie dali, oho!… – zawołała energicznie Józia.
– Młódka ty jeszcze, to i głupia… ojcowy grunt, to i ojcowa wola!
– Dzieci też coś znaczą i prawo swoje mają – zaczęła Hanka.
– Z cudzego woza to złaź choć i wpół morza – mruknęła głucho Jagustynka i zamilkła, bo Józka rozgniewana zaczęła nawoływać Witka, co się był wałęsał gdzieś nad rzeką, a Jagna się nie wtrącała do tej rozmowy – uśmiechała się ino niekiedy, że się to jej jarmark przypomniał, i nosiła kapustę, a skoro wóz był już pełen, Szymek jął wyjeżdżać ku drodze.
– Ostajcie z Bogiem – rzuciła do sąsiadek.
– Jedźta z Bogiem, my też zaraz… Jaguś, a przyjdziesz do nas obierać, co?
– Powiedz ino, kiedy potrza, a przyjdę, Józia, przyjdę…
– A w niedzielę chłopaki wyprawiają muzykę u Kłębów, wiecie to?
– Wiem, Józia, wiem.
– Spotkacie Antka, to powiedzcie, że czekamy, niech pośpieszy – prosiła Hanka.
– Dobrze, dobrze…
Pobiegła prędzej, żeby dognać wóz, bo Szymek odjechał był już ze staję, że ino go słychać było, jak klął na konia; wóz grzęznął i zarzynał się aż po osie w rozmiękłym, torfiastym gruncie, że na dołkach i w gorszych miejscach oboje musieli pomagać koniowi, żeby wyciągnął z trzęsawiska.
Milczeli oboje, Szymek wiódł konia i zważał, żeby nie wywrócić, bo dołów wszędzie było pełno, a Jagna szła z drugiej strony, podpierała ramieniem wóz i rozmyślała, jak się to trzeba wystroić na to obieranie do Borynów.
Mrok zapadał prędko, że ledwie konia widać było, deszcz jakby przestał, tylko mokra, ciężka mgła wisiała, że oddychać było ciężko, a górą szumiał głucho wiatr i bił w drzewa na grobli, do której dojeżdżali właśnie.
Podjazd na groblę był ciężki, bo stromy i śliski, koń utykał i co krok przystawał odpoczywać, że ledwie zdzierżeli wóz, żeby nie uciekł.
– Nie trza było tyle kłaść na jednego konia! – ozwał się jakiś głos z grobli.
– To wy, Antoni?…
– Juści.
– A pośpieszajcie, bo już tam Hanka was wypatruje… Pomóżcie nam…
– Poczekajcie, niech ino zejdę, to pomogę. Pomroka taka, że nic nie widać.
Wjechali zaraz na groblę, bo tak potężnie podparł, aż koń ruszył z kopyta i zatrzymał się dopiero na wierzchu.
– Bóg wam zapłać, ale też mocni jesteście, że laboga! – wyciągnęła do niego rękę.
Zamilkli nagle, wóz ruszył, a oni szli koło siebie nie wiedząc, co mówić, zmieszani dziwnie oboje.
– Wracacie to? – szepnęła cicho.
– Ino cię do młyna odprowadzę, Jaguś, bo tam w drodze woda wyrwę zrobiła.
– To dopiero ciemnica, co? – wykrzyknęła.
– Boisz się, Jaguś? – szepnął przysuwając
64