Chłopi. Władysław Stanisław Reymont
ten pysk paskudny, to ci wnet ześniedzieje… Ale, pszenica czysta jak złoto.
– Może być, ale wilgotna… Kupię na miarę i po sześć rubli i pięć złotych.
– Kupisz na wagę i po siedem, rzekłem!
– Co się gospodarz gniewa! Kupię nie kupię, a potargować można.
– A targuj się, kiej ci pyska nie szkoda. – I nie zwracał już uwagi na Żydów, którzy rozwiązywali worki po kolei i oglądali pszenicę.
– Antek, pójdę ino do pisarza i w to oczymgnienie przyjdę do cie…
– Co? Na dwór skargę podajecie?
– A bez kogo to padła moja graniasta?
– Dużo ta wskóracie!
– Swojego darować nie daruję.
– I… borowego przyprzeć gdzie w boru do chojaka, sprać czym twardym, żeby mu aż żebra zapiszczały – zaraz byłaby sprawiedliwość.
– Borowy? Juści, że mu się to należy, ale dworowi też – rzekł twardo.
– Dajcie mi złotówkę.
– Na co ci?
– Gorzałki bym się napił i przegryzł co…
– Nie masz to swoich?… cięgiem ino w ojcowe garść uważasz.
Antek odwrócił się gwałtownie i jął pogwizdywać ze złości, a stary, chociaż z żalem i markotnością, wysupłał złotówkę i dał.
– Żyw wszystkich swoją krwawicą… – myślał i spiesznie się przeciskał do ogromnego, narożnego szynku, gdzie było już sporo ludzi pożywiających się; w alkierzu od podwórza mieszkał pisarz.
Właśnie siedział pod oknem przy stole z cygarem w zębach, w koszuli był tylko, nie umyty i rozczochrany; jakaś kobieta spała na sienniku w kącie, przykryta paltem.
– Siadajcie, panie gospodarzu! – zrzucił ze stołka obłocone ubranie i podsunął Borynie, któren zaraz opowiedział dokumentnie całą sprawę.
– Wasza wygrana, jak amen w pacierzu. Jeszcze by! Krowa zdechła i chłopak choruje z przestrachu! Dobra nasza! – zatarł ręce i szukał papieru na stole.
– Hale… kiej zdrowy chłopak.
– Nic nie szkodzi, mógł zachorować. Bił go przecież…
– Nie, bił ino chłopaka sąsiadów.
– Szkoda, to by było jeszcze lepsze. Ale to się jakoś zesztukuje, tak że będzie i choroba z pobicia, i zdechła krowa. Niech dwór płaci.
– Juści, o nic nie idzie, ino o sprawiedliwość.
– Zaraz się napisze skargę. Frania, a rusz no się, wałkoniu! – krzyknął i tak mocno kopnął leżącą, że podniosła rozczochraną głowę. – Przynieś no gorzałki i co zjeść…
– Ani dydka nie mam, a wiesz, Guciu, że nie zborgują… – mruczała i podniósłszy się z barłogu, jęła ziewać i przeciągać się; wielka była jak piec, twarz miała ogromną, obrzękłą, posiniaczoną i przepitą, a głos cienki, jakby dzieciątka.
Pisarz pracował, aż pióro skrzypiało, pociągał cygara, puszczał dym na Borynę, który przypatrywał się pisaniu, zacierał chude, piegowate ręce i raz wraz odwracał wynędzniałą, okroszczoną twarz na Frankę; zęby przednie miał przyłamane, usta sine i wielkie czarne wąsy.
Napisał skargę, wziął za nią rubla, wziął na marki drugiego i ugodził się na trzy za stawanie w sądzie, jak sprawa przyjdzie na stół.
Boryna się na wszystko zgodził skwapliwie, choć mu ta pieniędzy było żal, bo miarkował, że dwór mu wszystko zapłaci, i z nawiązką.
– Sprawiedliwość musi być na świecie, to sprawa wygrana! – rzekł na odchodnym.
– Nie wygramy w gminnym, to pójdziemy do zjazdu, zjazd nie poradzi, pójdziemy do okręgowego, do izby sądowej – a nie darujemy.
– Zaśbym tam darował swoje! – zawołał z zawziętością Boryna. – I komu jeszcze, dworowi, co ma tyle lasów i ziemi!… – rozmyślał wychodząc na rynek i zaraz jakoś przy czapnikach natknął się na Jagnę.
Stała w czapce granatowej na głowie, a drugą jeszcze targowała.
– Obaczcie no, Macieju, bo ten żółtek powiada, że dobra, a pewnikiem cygani…
– Galanta, la Jędrzycha?
– Juści, Szymkowi już kupiłam.
– Nie za mała to będzie?
– Takusińką ma ci głowę kiej moja…
– Piękny z ciebie byłby parobeczek…
– Abo i nie! – zawołała zuchowato, bakierując nieco czapkę…
– Wnetki by cię tu godziły do siebie…
– Hale… inom za droga do służby. – Zaczęła się śmiać.
– Jak komu… mnie byś ta za droga nie była…
– I w polu robić bym nie robiła…
– Robiłbym ja za ciebie, Jaguś, robił… – szepnął ciszej i tak spojrzał na nią namiętnie, aż dziewczyna cofnęła się zakłopotana i już bez targu zapłaciła za czapkę.
– Sprzedaliście krowę? – zapytał po chwili opamiętawszy się nieco i wytchnąwszy z owej lubości, co mu jak gorzałka buchnęła do głowy.
– Kupili ją la księdza do Jerzowa. Matka poszła z organistami, bo chcą zgodzić parobka.
– A to my sobie choćby na ten kieliszek słodkiej wstąpimy!…
– Jakże to?
– Zziębłaś, Jaguś, to się ździebko ogrzejesz…
– Gdziebym zaś z wami szła na wódkę!…
– A to przyniese i tutaj się napijem, Jaguś…
– Bóg zapłać za dobre słowo, ale mi matki trza poszukać.
– Pomogę ci, Jaguś… – szepnął cichym głosem i poszedł przodem, a tak robił łokciami, że Jagna swobodnie szła za nim wskroś ciżby, ale gdy weszli między płócienne kramy, dziewczyna zwolniła, przystawała i aż jej oczy rozgorzały do tych różności porozkładanych.
– To ci śliczności, mój Jezus kochany! – szeptała przystając przed wstążkami, które uwieszone w górze, kołysały się na wietrze niby tęcza paląca.
– Która ci się widzi, Jaguś, to se wybierz… – rzekł po namyśle przezwyciężając skąpstwo.
– Hale, ta żółta w kwiaty, z rubla kosztuje abo i dziesięć złotych!
– Nie twoja w tym głowa, weź ino…
Ale Jaguś przez siłę i z żalem oderwała ręce od wstążki i poszła dalej do drugiego kramu, Boryna ino pozostał na chwilę.
A w tym znowu chustki były i materie na staniki i kaftany.
– Jezus mój, jakie śliczności, Jezus! – szeptała oczarowana i raz wraz zanurzała ręce drżące w zielone atłasy, to w czerwone aksamity i aż się jej ćmiło w oczach i serce dygotało z rozkoszy. A te chustki na głowę! Pąsowe jedwabne z zielonymi kwiatami przy obrębku; złociste całe kiej ta święta monstrancja; a modre jako to niebo po deszczu; a białe; a już najśliczniejsze te mieniące, co