Dzwonnik roczdelski. Bolesław Piach

Dzwonnik roczdelski - Bolesław Piach


Скачать книгу
Do licha z nim. Nie będę mógł patrzyć na szczeniaka! Wyrzućcie tego smarkacza za drzwi!

      Zielona pluszowa zasłona odchyliła się gwałtownie i w ciemnej wnęce alkowy stanął olbrzymi, przeraźliwie chudy starzec. Zagryzał ze złością rzadką siwą bródkę, drżącą rękę wyciągnął w stronę Boba i mamrotał jakieś niezrozumiałe, zagubione w kaszlu przekleństwa.

      Nie wiadomo, czy kaszel, czy irytacja sprawiła, że posiniał na twarzy i groźnie wytrzeszczył oczy. Wyglądał tak przerażająco, że Bob pobladł i skrył się za plecy Johna.

      Ale oprócz Boba nikt nie przejął się wejściem i krzykami starca. Sylwia siedziała cichutko w swoim kąciku, pani Winders wzruszyła ramionami i wróciła do kuchni, a John roześmiał się wesoło i równie swobodnie jak przedtem.

      – Nie dziwaczcie, Henry. Co wam zawinił ten smyk?

      Stary wzniósł obie ręce nad głową i jeszcze bardziej wytrzeszczył oczy.

      – Co zawinił? Pytasz się jeszcze o to?! Ach, prawda! Zapomniałem, że ty masz jeszcze pracę, jeszcze ci żaden taki szczeniak kawałka chleba z ust nie wydarł. Spójrz na niego, Johnie Winders! Przecież on nie ma jeszcze dziesięciu lat!

      – To i co z tego?

      Ale już i Bob uznał, że czas mu się wtrącić do tej rozmowy.

      – To nieprawda – krzyknął, ukryty bezpiecznie za plecami Johna – mam już skończone dwanaście lat!

      – Dwanaście lat! Słyszysz John? Dwanaście lat ma ten pędrak, a ja mam pięćdziesiąt dwa. On wygląda na dziesięć, a ja na osiemdziesiąt. On ma pracę, John, a ja nie mogę jej dostać. On zabiera pracę i chleb dorosłym mężczyznom! On i ta mała diablica Sylwia. Wyrzućcie tego smarkacza, bo zobaczycie, że mu jeszcze coś złego zrobię. Ręce trzeba takim ucinać! Żeby nie odbierali pracy nam! Nam…

      John splunął ze złością.

      – Tfu! Do licha! To wy, Henry, już takiej prostej rzeczy nie rozumiecie, że dzieciak nie jest temu winien? Sami przecież powiedzieliście, że wygląda na dziesięć lat, choć ma już dwanaście. Wy dobrze wiecie, z czego ten młody wygląd. Z pracy nad siły, z niedojadania, z niewysypiania się. Czegóż wy chcecie od dziecka? Fabrykantowi taniej się kalkuluje jego praca niż wasza, więc jego bierze, a nie was. Czy taki mały smyk nie powinien się uczyć? Umiesz ty czytać i pisać, Bob?

      – Umiem czytać drukowane. Pisać nie umiem, panie Winders…

      John nie śmiał się już po swojemu. Oczy miał poważne i smutne.

      – Czy wiecie, Henry, skąd się wziął w fabryce ten mały Bob Sandert?

      – Mogę powiedzieć – mruknął Bob – tu nie ma żadnej tajemnicy.

      – Nie. Poczekaj Bob. Ja spróbuję zgadnąć, dobrze? Jeżeli się pomylę, to będziesz mógł później powiedzieć swoje. Więc słuchajcie, Henry. Tego tu małego Boba znaleziono przed dwunastu laty na schodach domu podrzutków. Do chustki, w którą był owinięty, przyczepiona była karteczka z imieniem i nazwiskiem – pewnie to wszystko było zmyślone, ale matka chciała, żeby mały miał przynajmniej jakieś nazwisko, skoro nie może mieć własnej matki ani własnego ojca. W tym domu podrzutków był do tego czasu, póki nie nauczył się chodzić. Potem oddali go do sierocińca. Nie myślcie sobie, że dzieci mają w takim sierocińcu słodkie życie! Skąpe jadło, wokoło obcy, twardzi, zabiedzeni i zniechęceni dorośli ludzie, nie najlepsze traktowanie, nierzadko i bicie… No, ale jakoś się tam Bobowi żyło. A tymczasem fabrykanci coraz to ulepszali swoje maszyny tkackie, coraz to mniej było przy tkactwie odpowiedzialnej, fachowej roboty, a coraz więcej tych mechanicznych cudów. Skoczyli po rozum do głowy i wymyślili… wy sami najlepiej wiecie, co wymyślili. Po kiego licha było im zatrudniać takich starych tkaczy jak wy, którym trzeba płacić tyle, żeby przecież jakoś z rodzinami nie poumierali z głodu, skoro mogli przy maszynie postawić małego pędraka albo starą kobietę i płacić im jakiś bagatelny grosz. Tak też i zrobili. Do tego sierocińca, w którym był Bob, przyszedł pewnego dnia, to pewnie było ze trzy lata temu, agent, taki – wiecie – jak ten z piosenki o małym Hardym, i zabrał go wraz z innymi bachorami8 do fabryki… Kierownicy tego sierocińca zgodzili się. No bo i pewnie… Niech sobie takie bachory pochodzą do warsztatu, niech się czego9 nauczą…

      Bob słuchał tego wszystkiego z najwyższym zdumieniem. Czary jakieś, czy co? Skąd on tak dobrze wie…? Stary Henry też słucha uważnie. Ciągle jeszcze zagryza siwą bródkę, ale oczu już tak nie wybałusza i w ogóle wygląda o wiele łagodniej.

      A John ciągnie dalej:

      – No więc przyprowadzili Boba do fabryki i na początek dali mu zajęcie przy zbieraniu odpadków albo przy darciu szmat. Sypiał w tych barakach za stawem. Byliście tam kiedy, Henry? Nie, a więc mogę was zapewnić, że nie ma tam luksusu. Brud, zaduch i zimno. Nie bawią się tam z bachorami w żadne czułości. Wam teraz jest ciężko, ja wiem, ale to wam powiadam, że na pewno nie wzięlibyście do ust tej strawy, którą tam dostają te dzieciaki. Tam mieszkał Bob rok, a może i więcej. W zeszłym roku, kiedy skończył jedenaście lat, okazało się, że jest dorosły, że może już pracować przy warsztacie i że może sam się starać o własne wyżywienie. No i jak widzicie, stara się. Jeżeli sam się nie postara o jakieś mieszkanie na zimę, to będzie marzł.

      John nabrał oddechu, bo zdyszał się przy tym prędkim opowiadaniu, i spojrzał na Boba.

      – No i co Bob? Prawdę powiedziałem?

      Bob zawołał z uwielbieniem:

      – Najprawdziwszą prawdę, panie Winders. Ja tak sobie właśnie myślę, tak się dziwię, skąd pan to wszystko wie? Przecież nie opowiadałem panu o tym. Tyle tylko, że z sierocińca zabrali mnie do fabryki równe cztery lata temu, w listopadzie tysiąc osiemset czterdziestego roku, a nie trzy lata, jak pan powiedział. I na swoim też już jestem dwa lata, a nie jeden rok. Ale wszystko inne to sama prawda.

      John roześmiał się z tryumfem.

      – Widzicie, Henry! Tak jest prawie zawsze. A wy mówicie, że on wam kawałek chleba zabrał? Niewielki jest ten jego kawałek, możecie mi wierzyć!

      Stary nie odpowiedział, zakaszlał gwałtownie, odwrócił się i znikł w milczeniu za swoją pluszową zasłoną.

      Bob spoglądał za nim z zaciekawieniem. Wielu już widział starych bezrobotnych tkaczy, ale takiego dziwaka nie zdarzyło mu się jeszcze spotkać. Można z nim będzie prowadzić długie ciekawe rozmowy. Bob tak lubi, tak bardzo lubi rozmawiać z dziwnymi, niecodziennymi ludźmi! Coraz większą ma ochotę do zamieszkania razem z Johnem i z tym starym tkaczem. Tylko… ta milcząca pani Winders i ta Sylwia w ciemnym kącie izby… No ale to już trudno. Bob dawno już doszedł do przekonania, że rozsądny mężczyzna nie powinien zwracać uwagi na kobiety. Nie wiadomo, po co toto chodzi po świecie.

      A właśnie „toto”, czyli pani Winders, mówi do Boba ostrym i chropowatym głosem!

      – No to już przynieś wieczorem, po pracy, swoje manatki. Zrobi ci się posłanie w tamtym kącie przy oknie. Pościel masz?

      – Mam, proszę pani, derkę.

      – I nic więcej, co? Jakbym wiedziała! No trudno! Coś ci będę musiała wykombinować. Przyjdź wieczorem.

      – A ile ja będę płacił, proszę pani?

      – O tym też wieczorem pomówimy. Nie bój się. Nie skrzywdzę cię! Zobaczymy, jak nam się będzie razem mieszkać.

      Конец ознакомительного фрагмента.

      Текст предоставлен ООО «ЛитРес».

      Прочитайте


Скачать книгу

<p>8</p>

bachor (pogard.) – dziecko a. dziecko nieślubne, bękart. [przypis edytorski]

<p>9</p>

czego – tu dziś popr.: czegoś. [przypis edytorski]