Sfora. Przemysław Piotrowski

Sfora - Przemysław Piotrowski


Скачать книгу
wola Twoja jako w niebie tak i na ziemi…

      Kolejny trzask. Tuż za plecami. Ciepły i cuchnący oddech na karku.

      – Boże chroń…

      Chwilę później siostra Teresa z przerażeniem patrzyła, jak chlusta krew z rozpłatanego gardła.

      ROZDZIAŁ 2

      Inspektor Romuald Czarnecki wcisnął hamulec i poczuł, jak traci przyczepność z podłożem. Parking przy prosektorium był pokryty cienką warstwą białego puchu, pod którym najwyraźniej kryła się gołoledź, bo nowe opony przez chwilę sunęły po podłożu, jakby w ogóle nie miały bieżnika. Tylko dzięki systemowi ABS samochód zdołał wyhamować tuż przed bramą.

      – Co ty robisz, Romek? – skarcił się pod nosem. Chciał dodać coś jeszcze, ale to nie byłoby w jego stylu. Wulgaryzmami gardził i ich nie tolerował. Nawet w samotności.

      Przez chwilę czekał, aż brama rozsunie się i będzie mógł wjechać na teren przycmentarnego prosektorium, w którym mieli na niego czekać podinspektor Grzegorz Zimny i patomorfolog Robert Krzywicki. Nie był zadowolony, że tak szybko znów ujrzy ich twarze, ale telefon od tego pierwszego zmienił wszystkie dotychczasowe plany. Urlop musiał poczekać, a żona wybaczyć. Jak przez ostatnie trzydzieści lat.

      Brama nie chciała nawet drgnąć, mimo to inspektor cierpliwie czekał. Wycieraczki miarowo ściągały z przedniej szyby pojedyncze płatki śniegu. W radiu właśnie zaczęły się poranne wiadomości. Czarnecki nieco pogłośnił. Był zmęczony i najchętniej położyłby się do łóżka. Cztery godziny w trasie dały mu w kość i marzył o mocnej kawie.

      Gdy już miał chwycić za telefon, brama nieznacznie drgnęła. Nadmiar białego puchu zsunął się z wprawionej w ruch stalowej konstrukcji i opadł na podłoże. Dwa siedzące na płocie kruki poderwały się do lotu i zniknęły gdzieś w oddali. Czarnecki powoli puścił sprzęgło i wcisnął gaz. Koła delikatnie zabuksowały w miejscu, ale po chwili złapały przyczepność i samochód powoli ruszył.

      Czarnecki przejechał kilkanaście metrów i skręcił w kierunku budynku prosektorium. Ostrożnie zaparkował i wysiadł z pojazdu. W drzwiach czekał na niego jego najbardziej zaufany podwładny.

      – Dzień dobry, Grzegorz – przywitał się inspektor.

      – Cześć, Romek.

      Mężczyźni podali sobie dłonie i weszli do środka.

      – Jak droga? – zapytał Zimny, zamykając za sobą drzwi.

      – Długa i męcząca. Do tego drogowcy znów dali ciała i od połowy „trójki” jezdnia prawie w ogóle nie była odśnieżana.

      – Zima znów ich zaskoczyła…

      – Jak zwykle.

      Czarnecki znał wnętrze budynku i od razu udał się do miejsca, gdzie mógł spodziewać się gospodarza. Doktor Robert Krzywicki siedział przy biurku z kubkiem parującej kawy w jednej i papierosem w drugiej dłoni. Inspektor z zaskoczeniem stwierdził, że patomorfolog zgolił charakterystyczną długą siwą brodę, która upodabniała go do świętego mikołaja.

      – Cześć, Romek. – Doktor przywitał się chłodniej niż zwykle.

      – Cześć, Robert – odparł inspektor i wyciągnął dłoń w kierunku doktora. – Na ulicy bym cię chyba nie poznał – dodał bez większych emocji w głosie.

      – Sam siebie nie poznaję. Gdy wczoraj rano zaspany spojrzałem w lustro, to prawie wyjebałem się do kabiny prysznicowej.

      – Jest aż tak źle?

      – Ech… – Krzywicki machnął ręką. – Zaraz sam zobaczysz.

      Robert Krzywicki był jego ulubionym patomorfologiem, którego nie zamieniłby na żadnego innego specjalistę na świecie, chociaż ten miał osobliwe i momentami nieprzystające do wykonywanego zawodu poczucie humoru. Kiedy jednak oddawał mu ciało do sekcji, mógł być pewny, że doktor znajdzie przyczynę śmierci albo w ekstremalnie ciężkich przypadkach wskaże tę najbardziej prawdopodobną. Tak jak on miał dobre trzydzieści lat doświadczenia w swoim fachu i niejedno widział. W istocie łatwiej byłoby spytać, czego nie widział, bo jak kiedyś rachował, w czasie kariery przebadał około pięciu tysięcy ciał. Łatwo więc policzyć, że częściej miał kontakt z martwymi niż żywymi, co zresztą regularnie podkreślał.

      – A właśnie, Romek… – zagaił w swoim stylu, wskazując na stojący na biurku drugi kubek z kawą. – Gdy myślałem o tobie, to sądziłem, że zobaczę trupa, a widzę, że jesteś w świetnej formie.

      – Trupa…? – Czarnecki skrzywił się, jakby zjadł nieświeżego pomidora.

      – A po tej całej akcji żona jeszcze cię nie zamordowała?

      Tak, to było w stylu doktora. Inspektor tylko westchnął i sięgnął po kubek. W sumie Krzywicki był nawet całkiem bliski prawdy. Znów poczuł ukłucie wyrzutów sumienia. Gdy żegnał się z żoną, ona jak zwykle nic nie dała po sobie poznać. Zrobiła mu kanapki na drogę, dała buziaka i uściskała. Rozejrzał się z niesmakiem po zadymionym pomieszczeniu i upił łyk kawy.

      – Pokażcie mi tę rękę – polecił.

      Krzywicki zrozumiał, że nie ma sensu dalej dowcipkować. Znał inspektora nie od dziś. Czarnecki nigdy nie był skory do żartów w pracy, ale dziś pod jego spojrzeniem każdy mógłby paść trupem.

      Doktor zaprowadził policjantów do prosektorium. Po drodze nie natknęli się na żadnego pracownika i Czarnecki dopiero po chwili zorientował się, że o tej porze, nawet w poniedziałek, budynek jest przecież zwykle zamknięty.

      W korytarzu panował odczuwalny chłód, a z ust wydobywały się obłoczki pary.

      – W ogóle tu nie ogrzewacie? – zagaił inspektor, racząc się gorącą kawą.

      – Wiesz, Romek… Wczoraj nikt nie pracował, a szefostwo oszczędza jak może. Zwłaszcza że truposzkom to nie przeszkadza.

      – Ech… Robert…

      – Dobra już. Nie patrz tak na mnie. Zmarłym to nie przeszkadza. Nieboszczyki lubią, jak…

      – Robert…! – Czarnecki nie chciał wysłuchiwać kolejnych niewybrednych żartów.

      – Aleś ty dziś podminowany…

      – Robert, proszę cię. Naprawdę nie mam sił na te bzdety.

      Krzywicki odpuścił i ostatnie kilkanaście kroków mężczyźni pokonali w milczeniu. Otworzył drzwi do sali sekcyjnej i przepuścił Czarneckiego i Zimnego. W pomieszczeniu było jeszcze chłodniej niż w pozostałej części budynku. Doktor zapalił światło, następnie zbliżył się do stojaka lampy punktowej, która nakierowana była na niewielki przedmiot leżący na samym środku stołu. Obiekt prezentował się raczej skromnie.

      – Wyobrażałem to sobie trochę inaczej – rzekł po chwili zastanowienia Czarnecki, spoglądając na Zimnego.

      – Początkowo też się tym specjalnie nie przejąłem, ale gdy oficer dyżurny poinformował mnie o tym znalezisku, to postanowiłem przyjrzeć się bliżej. Jego podejrzenia okazały się trafne. Sam widzisz, że nawet zupełny ignorant dostrzegłby te ślady.

      Czarnecki nachylił się i obejrzał obiekt. Przy pierwszym kontakcie można by go pomylić z jakąś wysłużoną pomocą dydaktyczną dla studentów medycyny, ale przy bliższych oględzinach wątpliwości znikały. Na stole leżały poharatane kości przedramienia: promieniowa, łokciowa oraz kości śródręcza bez czterech palców. Zachował się jedynie, choć bez


Скачать книгу