Sfora. Przemysław Piotrowski
i niemal zniknąć. W razie gdyby coś poszło nie tak i pacjentka była niezadowolona, pozostawała plastyka, która wobec niezaprzeczalnych dokonań Brudnego, miała zostać w pełni sfinansowana z funduszy zielonogórskiej policji.
– Muszę iść – oznajmił Brudny.
– Teraz możesz – zachichotała.
Oboje podnieśli się z blatu stołu. Brudny wciągnął bokserki i poszedł do łazienki. Szczypenko poprawiła szlafrok i odprowadziła go wzrokiem. Pomimo przeżyć ostatnich kilkudziesięciu dni niczego nie żałowała. Rany się zabliźniły, zdrowie wracało. W powrocie do jako takiej równowagi psychicznej pomogły wizyty w rodzinnej wsi nieopodal Lwowa oraz spotkania z psychologiem. Wtedy zawsze był przy niej Igor. Nie odstępował jej na krok, opiekował się nią i bez cienia grymasu spełniał każdą jej zachciankę. W pewnym momencie zaczęła nawet czuć się trochę głupio, bądź co bądź wcześniej wszystkie podobne zachowania były mu całkiem obce. Tak jakby ta jedna noc w Nietkowie zmieniła wszystko, pozwoliła raz na zawsze zamknąć ponurą przeszłość i pomogła otworzyć się na uczucia. Na ludzi. W końcu na nią samą.
Pamiętała, jak próbowała walczyć z jego charakterem. Początkowo nawet kręciła ją ta szorstkość w obyciu, opanowanie, tajemniczość. Odpowiadało jej to zwłaszcza w pierwszej fazie znajomości. Z natury była w łóżku uległa i gdy darzyła mężczyznę silnym uczuciem, zawsze pragnęła oddawać mu się całkowicie, toteż ten jego surowy, męski sznyt bardzo ją pociągał i podniecał. Z czasem jednak zapragnęła czegoś więcej, ale przez długie miesiące nie potrafiła przebić się przez mur, którym odgrodził się od reszty świata. Bardzo go kochała, jednak w pewnym momencie zaczęła mieć poważne obawy, że nigdy nie przebije się do jego serca i – jeśli chciałaby się z nim związać aż po grób – będzie skazana na życie bez prawdziwych uczuć. I nagle jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki Igor zmienił się nie do poznania. Stał się troskliwy, czuły, ciepły. Potrafił, trzymając ją za rękę, przeleżeć przy jej boku całe dnie i z nogami pod kocem wspólnie oglądać filmy, a nawet zorganizować romantyczną kolację przy świecach. W końcu też po raz pierwszy przełamał się i usłyszała z jego ust słowo „kocham”, mało tego, nie miał oporów, aby powtarzać jej to kilka razy dziennie, okraszając swoje wyznania dodatkowym bukietem kwiatów lub czekoladkami. Teraz, jeśli w ogóle to było możliwe, kochała go jeszcze mocniej. Nie tylko był jej tajemniczym i surowym gliną, w którym się zadurzyła, ale także troskliwym i kochającym partnerem, o którym zawsze marzyła. Wreszcie – o czym fantazjuje pewnie większość żeńskiej populacji świata – księciem, który na białym koniu przybył, aby w ostatniej chwili wyrwać ją z rąk potwora.
Czasem zastanawiała się, czy nie powinna w duchu dziękować Rzeźnikowi z Nietkowa, który w bestialski sposób zabił tylu niewinnych ludzi i o mało nie dopadł jej samej. Pewnie gdyby nie on, Igor wciąż snułby się na granicy światów – jak to zwykł dziś mawiać – życia numer jeden w sierocińcu hieronimek i życia numer dwa po jego opuszczeniu. Niedawno mógł rozpocząć życie numer trzy. Z Oksaną Szczypenko.
Gdy jej mężczyzna bez słowa zniknął za drzwiami łazienki, pomyślała, że trochę stęskniła się za tamtym Igorem. Nie żeby nie lubiła jego nowej wersji, ale ostatnio trochę przesadzał. Gdy kilka dni temu znów rozpoczęli współżycie, był bardzo delikatny i czuły, ciągle dopytywał się, czy na pewno nie boli i czy nie powinni jeszcze poczekać, aż rany na dobre się zagoją. Oksana bardzo to doceniała, ale gdzieś w środku czuła, że znów potrzebuje twardego, szorstkiego, stuprocentowego samca alfa, którym Igor jawił się wcześniej. Który wie, jak bez słowa rozpalić i porządnie wybzykać napaloną kobietę.
Uśmiechnęła się pod nosem i pomyślała, że ma najwspanialszego mężczyznę na świecie. Chwilę później wróciła do kuchni, aby posprzątać bałagan, jakiego w przypływie gwałtownej żądzy narobiła.
Gdy Oksana Szczypenko zbierała z podłogi resztki po śniadaniu, a Igor Brudny kończył się golić, młody fan Falubazu o imieniu Jasiek właśnie szusował z tatą na nartach po jednej z leśnych ścieżek na południu Zielonej Góry. W ciągu ostatnich dni nawiało sporo śniegu i choć to była dopiero druga lekcja, szło mu całkiem dobrze. Towarzyszący im pies Benek bawił się w śniegu, aportował i radośnie merdał ogonem. Był młodym wilczurem i też się uczył.
Przy zrębie przystanął i zaczął węszyć. Złapał trop. Woń, którą przywiał wiatr, nie była mu znana i nie do końca rozumiał, z czym może mieć do czynienia. Instynktownie zjeżył się i odsłonił kły. Pokusa była jednak przemożna. Chwilę później uległ jej i lekceważąc nawoływania pana, popędził przed siebie.
ROZDZIAŁ 4
Gdy zabrzmiał dźwięk telefonu, Romuald Czarnecki podniósł się z łóżka i półprzytomny spojrzał na wyświetlacz. To nie był budzik. Dzwonił podinspektor Grzegorz Zimny, a w rogu ekranu widniała godzina ósma pięćdziesiąt siedem.
– Dzień dobry, Grzegorz – przywitał się. – Nie za wcześnie dzwo…
– Dzień dobry, Romek, choć… no właśnie nie wiem, czy taki dobry.
Czarnecki ściągnął koc i sięgnął po etui z okularami. Nałożył je.
– Znaleźli ją?
– Tak.
Inspektor ciężko westchnął. W skroniach czuł pulsowanie. Był policjantem ponad trzydzieści lat i już dawno przestał wierzyć w zbiegi okoliczności. W Kołobrzegu jeszcze przez chwilę wahał się po odebraniu telefonu od Zimnego, ale trwało to nie dłużej niż kilkadziesiąt sekund. Tyle, ile zwykle zajmuje człowiekowi wyrwanemu ze snu dojście do siebie. Znaleziona ręka ze śladami ludzkich zębów, zaginiona zakonnica i zgłoszenia mieszkańców, którzy mówili o – choć idiotycznie to brzmiało – grasującym po przyleśnych terenach wilkołaku, zwiastowały koniec urlopu, który tak naprawdę nawet się nie zaczął.
Czarnecki dłonią rozmasował czoło.
– Gdzie?
– Na skraju lasu przy śmietnisku. Ojciec z synem.
– Oficjalnie wziąłeś tę sprawę?
– Tak, ale komendant już wie, że jesteś na miejscu, więc pewnie będzie chciał z tobą pogadać.
– Widziałeś zwłoki?
– Jeszcze nie, ale właśnie się tam wybieram. Podobno wyglądają koszmarnie…
– Dobij mnie.
– Brzmi to trochę upiornie, biorąc pod uwagę naszą rozmowę i to, że…
– Grzegorz…
– Do zwłok dobrała się zwierzyna. Fragmenty ciała są rozwleczone na powierzchni kilkuset metrów kwadratowych. Podobno istna jatka.
Czarnecki wstał i z telefonem przy uchu poszedł do łazienki. Próbował przeanalizować słowa Zimnego, ale uznał, że dalsze prowadzenie tej rozmowy przez telefon nie ma większego sensu. Zresztą podinspektor sam pewnie niewiele wiedział na temat zaistniałej sytuacji. A wszelkie gdybanie w sytuacji, gdy można było empirycznie sprawdzić okoliczności zdarzenia, Czarnecki z zasady odrzucał. Określenia takie jak „podobno”, „ponoć”, „jakoby” były mu obce i nijak miały się do jego skrupulatnego i wnikliwego podejścia do każdej sprawy.
– Nasi ludzie są już na miejscu?
– Ktoś tam pojechał, ale ekipa podobno dopiero zabezpiecza teren. O sprawie dowiedziałem się dosłownie kilka minut temu i od razu do ciebie zadzwoniłem.
– Prokurator?
– Wątpię.
– Dobra,