Szaniec. Agnieszka Jeż

Szaniec - Agnieszka Jeż


Скачать книгу
Coś zawsze się wymyślało.

      Ukłucie było delikatne, jak ucięcie komara. Cienka igła na chwilę zagłębiła się w jego udzie, nacisk tłoka wepchnął w jego ciało jakiś płyn.

      Przestraszył się, z nerwów zakłuło go w piersiach, aż przysiadł na łóżku.

      Nie działo się nic, ale przecież sobie tego nie wyobraził.

      Patrzyli na siebie bez słowa.

      – Poczekam z tobą – Usłyszał.

      „Na co?”, pomyślał. Obrócił się do okna. Za szybą była czerń, nieprzenikniona ciemność. „Do świtu jeszcze kilka godzin. Kilka godzin, nim kogut zapieje. Absurd, absurd!”, zbuntował się nagle. Chciał się podnieść i załatwić to inaczej.

      Nagle już nie tylko za oknem zapanował smolisty mrok.

      Wziął ostatni oddech.

      I umarł.

      Rozdział 1

      Znowu ją widziała. Za każdym razem, gdy jechała na interwencję domową, widziała swoją matkę. Te wszystkie kobiety były do siebie tak podobne: za dużo źle rozsmarowanego fluidu, który miał ukryć sińce, włosy przysłaniające pobitą twarz, mocno zaczesane grzywki, maskujące potłuczenia, w upalne lato koszule z długimi rękawami, zakrywające szramy, spódnice do pół łydki, żeby nie było widać czerwonych ran na nogach, okulary przeciwsłoneczne bez względu na stopień zachmurzenia, bo obwódki pod oczami długo się utrzymywały.

      Dzwoniły, gdy udało im się wyrwać z jego łap między kopniakami lub rzucaniem na ścianę. Albo wtedy, gdy on ją najpierw „pouczył rozumu”, a potem zasnął gdzieś w kącie i chrapał, wydmuchując przez otwarte usta opary wódki i garmażerii czwartej kategorii. Czasem zjawiały się w komendzie, bo czuły, że mogą nie przeżyć kolejnego razu lub gdzieś w telewizji obejrzały program o przemocy domowej i nagle nabrały odwagi, by wydać swojego tyrana.

      A potem, potem prawie zawsze było tak samo: odwoływały złożone zeznania, bo on obiecywał poprawę, albo gdy przyjeżdżał patrol, twierdziły, że już się pogodziły z małżonkiem, zresztą po co angażować władzę w domowe sprzeczki, co w rodzinie się dzieje, to w rodzinie zostaje.

      Czasem był wariant mieszany, jak teraz. Telefon na policję, bo instynkt samozachowawczy wygrywał z lękiem przed samczym gniewem. To nie była odwaga, tylko ostatkiem sił uruchomiona wola przetrwania. Jednak później, gdy przyszło do rozmowy z funkcjonariuszami, to mimo że wersja wydarzeń została podtrzymana, nie było mowy o oficjalnym zgłoszeniu. Frustracja znalazła ujście w narzekaniu na niewydolny system.

      – Wy pojedziecie, a ja tu zostanę. A on, jak wróci, to taki wkurwiony, że miazgę ze mnie zrobi. – Mniej więcej trzydziestoletnia mocno tleniona blondynka odpaliła kolejnego papierosa. Ręce jej latały, z trudem udało się jej przejechać zapałką po drasce.

      Stali w kuchni, gdzie dusił zapach gotowanej kapusty. W drugim pokoju huczał telewizor. Wiera zajrzała tam – czworo dzieci, wszystkie w zbliżonym do siebie przedszkolnym i wczesnoszkolnym wieku, oglądało jakąś kreskówkę z konikami pony. Skulone, przytulone do siebie, jak jedno duże ciało z czterema parami chudych rąk i nóg. Spojrzenia, gdy obróciły się w stronę drzwi, miały jednakowe – ciemne, spłoszone, jak zwierzęta w potrzasku. Ścisnęło ją w żołądku.

      – Jeśli nie złoży pani zeznań, nie da nam pani szansy. Sobie też nie. – Komisarz Janusz Kosoń, szef Wiery, powiedział to spokojnie, jakby niewiele go to kosztowało i jeszcze mniej obchodziło. I nawet miał coś na kształt uśmiechu na twarzy. To był jego problem. To znaczy nie jego, tylko osób, które przesłuchiwał. Odbierały go jak wypalonego policjanta tuż przed emeryturą, któremu wisi i powiewa ich los, albo, co gorsza, jak cynika, który klepie standardową formułkę, choć za grosz nie wierzy w to, co mówi. Wiera wiedziała, że ani jedno, ani drugie nie jest prawdą. Początkowo też się dała nabrać na ten styl. Kiedy dwa lata temu zaczynała pracę w policji i przydzielono ją do Kosonia, pomyślała, że fatalnie trafiła. Bo raz, że Giżycko, czyli niedaleko Ornety, od której chciała odjechać daleko i na zawsze, a dwa, że za szefa dali jej kogoś, kogo obchodzi tylko to, żeby zawsze mieć pod ręką papierosy. Podejrzewała, że pije, bo zawsze był taki sfilcowany – lekko niedogolony, lekko niedoczesany (zresztą jak się ma takie niby loczki, to jak je czesać?), wymięty. Miał małe oczy i często je przymykał. Nosił polarowe koszule – w dwudziestym pierwszym wieku! Musiał je kupić w czasie transformacji, bo nawet na okolicznych bazarach już takich nie sprzedawali. T-shirty miał niewyprasowane, też archiwalne, z szerokimi ściągaczami i bez domieszki elastanu, więc się rozciągały przy szyi. Był małomówny i rzadko się irytował. Sprawiał wrażenie, jakby żył obok. Potem się dowiedziała, że się tak społecznie i emocjonalnie osunął po śmierci żony. Był wdowcem od ośmiu lat i zakonserwował się w tym stanie; smutek zamienił na melancholię, miał już pewność, że świata nie uratuje, więc się nie spalał w altruistycznym dążeniu. Nie znaczyło to jednak, że mu nie zależało, o tym Wiera już zdążyła się przekonać. Nią rzucało, gdy widziała, czytała lub słyszała o różnych niegodziwościach, zwłaszcza kiedy cierpiały maltretowane kobiety i ich dzieci. Kosoń zachowywał spokój. Cóż, dzieliło ich trzydzieści lat, płeć i doświadczenia życiowe. Utratę ukochanej żony i bezdzietną samotność przeżywa się i odreagowuje inaczej niż dzieciństwo z przemocowym ojcem, który chlał i bił matkę, a potem przepadł i nim się okazało, że się utopił, przez trzy lata nie dostawały po nim renty. Nawet to im spieprzył.

      Klaudia Moroń, do której tu przyjechali, spojrzała kpiąco najpierw na Kosonia, a potem na Wierę.

      – Tu są Biedaszki Małe, a nie Giżycko czy jakieś Warszawy. Tu życie inaczej wygląda. – Zaciągnęła się i wypuściła obłok dymu w stronę Wiery.

      Wiera zacisnęła pięści. Już mniej ją obchodziła ta cycata, źle ufarbowana blondynka. Jeśli te sińce jej odpowiadają, chuj z nią. Ale dzieci? Czwórka maluchów, które muszą na to patrzeć i na pewno obrywają rykoszetem. I które powtórzą los rodziców – albo będą lać, albo będą lane. Tu był jeden chłopiec i trzy dziewczynki, więc z pewnością trzy przyszłe ofiary, a może i cztery.

      – Przecież sama pani dzwoniła ze zgłoszeniem – powiedziała, z trudem hamując irytację.

      – Zgłosiłam, ale się pomyliłam. Pomylić się nie można? – zapytała kpiąco Moroń. – Wy się nigdy nie mylicie?

      Wiera wzięła głęboki oddech. Nie da się sprowokować. „Myśl o dzieciach”, rozkazała sobie.

      – Tym razem tylko pani oberwała. – Spojrzała na zaczerwieniony policzek blondynki. Dziś mógł uchodzić za rozlany rumieniec, od jutra zacznie ewoluować w fioletowego siniaka. – A co będzie następnym razem? Może któreś dziecko go zdenerwuje? Albo przywali pani tak, że nie będzie czego zbierać, a maluchy wylądują w bidulu.

      – Troskliwa nasza władza… Ale na trosce się kończy. Bo potem będzie tak – zbliżyła się do Wiery – że mnie się będą czepiać, czy ja jestem dobra, czy matka odpowiednia, czy się nie łajdaczy, a on dostanie zawiasy, a wcześniej nas wytłucze. Gdybyś znała życie… – To Wiera usłyszała już z bardzo bliska. Miała wrażenie, że kropelki śliny, z którymi to ostatnie zdanie pofrunęło w świat, osiadły na jej gładko spiętych brązowych włosach. Zagotowało się w niej.

      – Znam. Lepiej, niż ci się wydaje. – Zrobiła krok do przodu, szturchając Masoń ramieniem.

      Poczuła, że ktoś ją dotyka. Kosoń zacisnął dłoń na jej łokciu.

      – Interwencja zakończona – powiedział. – Żegnamy się.

      Wyszli


Скачать книгу