Pokora. Szczepan Twardoch
kiedy w 1901 jechałem dorożką z księdzem Scholtisem, minęliśmy najpierw Kłodnicę, potem Wiedenkę, a później przejechaliśmy nad Kanałem Kłodnickim, po prawej stronie mając port rzeczny, gdzie widziałem barki i parowe holowniki, co bardzo mi się wtedy podobało.
Potem skręciliśmy w prawo i dojechaliśmy na Neumarkt, którego nikt nie nazywał oficjalną nazwą Germaniaplatz, otoczony domami, zakładami, restauracją i knajpą, na którego środku znajdował się skwer, na skwerze zaś, otoczona kutym płotkiem, na piedestale stała postać kobieca w udrapowanej szacie, z mieczem w jednej i wieńcem w drugiej dłoni.
No i co, patrz sie tu, na to, a powiydz mi, zapytał po naszemu Scholtis, czy od patrzenia na tã babã w prześciyradle rośnie ci Vaterlandsliebe[14]? Dziś wiem, że pytał z przekąsem, wtedy nie wiedziałem, więc nic nie odparłem, a ksiądz kazał dorożkarzowi jechać na dworzec klajbanki, którą wróciliśmy do domu.
Po drodze, w dorożce i w wagonie klajbanki myślałem o tym, że boję się zamieszkać u księdza Scholtisa na farze w Pilchowicach, bo niy bydzie tam mamulki ani bracikōw moich, ani siostry, ale jeszcze bardziej boję się iść do gimnazjum, bo tam chodzą zupełnie inni chłopcy, pańscy chłopcy, którzy nie mają nic wspólnego ze światem mojego ojca, moich bracikōw, więc trochę cieszyłem się, że ten straszniejszy wyrok został mi odroczony, że jeszcze rok będę bezpieczny, chociaż już nie u siebie.
Potem więc odbyła się jeszcze jedna rozmowa u mnie w domu. Mamulka płakali. Ojciec nie.
Dwa dni później mamulka zagrzali wodę na piecu, nalali do wielkiej miski i postawili mnie gołego w tej misce i wyszorowali całego mydłem, mimo moich niemrawych protestów. Wszędzie, pod pachami, paznokcie, tyłek, włosy, nawet bardziej niż w każdą sobotę. Potem mamulka spakowali mi kartonową walizeczkę, w niej moje niedzielne ubranie, dwie koszule i dwie pary kalesonów, krótkie spodenki i zimowe paletko, i trzy pary pończoch, czyli wszystkie ubrania, jakie posiadałem. Sam odziałem się w moje ubranie na bestydziyń[15], założyłem czapkę, mama mocno chwyciła mnie za rękę, w drugą wziąłem kartonową walizeczkę i wyszliśmy na plac.
Ojca nie było, bo robił na grubie. Nie było też Francka i Hōnsika, bo również tam pracowali, było natomiast lato. Reszta mojego rodzeństwa, to jest trzynastoletni Erich, jedenastoletni Konrad, malcy Wiluś i Karlik i malutka, dwuletnia Ana, wszyscy dokazywali na placu – Erich jako jedyny w butach, pozostała czwórka umorusana i bosa. Pamiętam to dokładnie, schwytali kurę sąsiadów i próbowali posadzić na nią małą Anę, mama bardzo ich za to skrzyczała, najbardziej Ericha, bo był wśród obecnych najstarszy i miał się rodzeństwem opiekować. Konrad musiał kurę odnieść, ale wyrwała mu się i wybiegła na drogę, gdacząc i trzepocząc skrzydłami.
Pamiętam, jak mama załamywała ręce, że co to będzie, gdy Pikulikowŏ sie dowiedzōm, ale potem nagle spoważniała, ustawiła moich braci i siostrę w rządku i wygłosiła coś w rodzaju przemowy, i tylko raz słyszałem ją wtedy przemawiającą, raz w całym jej życiu.
Pożegnajcie się teraz z Lojzikiem, dzieci, bo Lojzik już nie będzie z nami mieszkał, mówiła mama.
Erich i Konrad, starsi ode mnie, zacisnęli usta i opuścili głowy, wpatrując się w ziemię. Wiluś i Karlik rozpłakali się natychmiast, dość już duzi, by rozumieć, że tracą braciszka, nie dość duzi jednak, by wiedzieć, że płakać nie wolno nigdy. Ana nie zareagowała zaś w żaden sposób, bardzo zajęta jedzeniem ziemi.
Nie płaczcie, chłopcy, powiedziała mama. Lojzikowi będzie tam dobrze, u farŏrza. Karlik nagle wyrwał się z rządka, rzucił się do mnie, objął mnie małymi rączkami i zaczął płakać jeszcze głośniej. Niy idź, Lojzik, niy idź.
Erich odwrócił się do nas plecami, Konrad zaczął nerwowo przełykać i zacisnął usta jeszcze bardziej, aż zupełnie zniknęły mu wargi. Mamulka przyklęknęła, nie puszczając mojej dłoni, objęła Karlika, coś mu powiedziała do ucha, nie słyszałem słów, podniosła się.
Pōdź, Lojziczku, idymy, powiedziała. Chodź, idziemy.
Rozpłakałem się na całego.
Nie becz! – wrzasnął Erich, odwracając się do mnie nagle, nie becz! – krzyczał, bo ty będziesz miał lepsze życie, bo jesteś mądrzejszy, lepszy niż my.
Co my sōm, nic, za co nŏs pańskie dziecka maōm, abo miastowe, co my sōm, nic.
Wtedy nie rozumiałem w pełni tego, co miał na myśli mój starszy brat. Do dziś dziwię się, że on zrozumiał to tak szybko, mając zaledwie trzynaście lat.
Nie czułem się wtedy lepszy od moich braci i sióstr. Hōnsik i Francek imponowali mi, Erich i Konrad byli mi najlepszymi kamratami w zabawach, Erich do tego zawsze bronił mnie w ludowej szkole. Byłem jednym z nich, byłem taki jak oni, a że lepiej mówiłem po niemiecku, lepiej rachowałem, to cóż, Erich lepiej się bił ode mnie, Konrad szybciej biegał i potrafił rzucać nożem jak cyrkowiec, póki ojciec nie zobaczył, że rzucamy nożem w ogrodzie, i noża nam nie zabrał, wlepiając za to każdemu po dwadzieścia razów w tyłek.
Byłem ich krwią, ich ciałem, ich życiem.
Pōdź, Lojziczku, idymy, mówi mamulka i idziemy, tą drogą co zawsze do kościoła, przez dwa mostki nad Bierawką, potem przez las i polami do Pilchowic, obok klasztoru, obok kościoła i na farę, trzy kwadranse i jesteśmy. Mama wspina się po pięciu schodkach, puka, otwiera gospodyni, patrzy na nas bardzo podejrzliwie, nie wita się z nami, bo nie jesteśmy godni jej powitań, po niemiecku woła proboszcza.
Farŏrz w papciach schodzą, witają się z mamą, potem zwracają się do mnie.
Teraz będziesz mieszkał z nami, mówi po niemiecku, i tak się właśnie stało. Zamieszkałem z nimi.
Nigdy więcej już nie mieszkałem w rodzinnym domu. Nigdy więcej nie miałem już rodziny. Wtedy, wychodząc z naszego nieborowickiego domu z czerwonej cegły, jedynego domu, jaki miałem w życiu, z kartonową walizeczką w ręku, wtedy właśnie stałem się koczownikiem, którym pozostałem aż do dziś, aż do chwili, kiedy uderzenie w mój Stahlhelm pozbawiło mnie przytomności. Mieszkałem na farze, w konwikcie, na stancji w domu twojego ojca, Agnes, mieszkałem na studenckich stancjach w Breslau, w koszarach, gnieździłem się w jamach wygrzebanych w podciekających wodą okopach, w których w 1917 zgniła mi lewa stopa, cudem uratował ją przed amputacją dobry doktor w szpitalu polowym, i potem znowu w koszarach, nawet w hotelach, ale nigdy nie miałem już domu, nigdy nie spałem w miejscu, którego nie mógłbym opuścić w kwadrans bez żalu, nie pozostawiwszy za sobą niczego.
Jestem koczownikiem, nie mam domu, mam tylko obozowiska.
Widzę, że mamulka pociągają nosem.
Idź, Lojziczku, i słuchej sie we wszystkim farŏrza, mówi mamulka. Widzymy sie niedługo, przidã zaś, dodaje, odwraca się i idzie przed siebie, nie mówiąc już nic więcej.
Zbiera mi się na płacz.
Tu już nie jesteś Lojzik, tu nie ma żadnych Lojzików, Francków, Hōnsiczków ani Wilusiów, tu jesteś tylko Alois, Alois Pokora, mówi ksiądz po niemiecku, a ja, słysząc to, wybucham płaczem. Nie ma Lojzika, jest Alois. Lojzik umarł, a razem z nim umarły jego więzy krwi, nie mam już bracikōw ani siostry, nie mam mamulki ani tatulka, jestem Alois Pokora i jestem sam.
Ksiądz bierze mnie za rękę, wprowadza na farę, gospodyni księdza patrzy na mnie nieprzyjemnie.
Wtedy wiedziałem właśnie tyle, że nieprzyjemnie, dziś wiem, że patrzyła na mnie tak, jak patrzy się na chłopskie dziecko, dziecko brudne i nieokrzesane, chociaż mamulka wymyli mnie przecież do czysta, to jednak gospodyni księdza, Frau Greta, widziała we mnie inny rodzaj brudu. Brzydziło ją moje ubogie ubranie, chociaż sama była biedna. Brzydziło ją nie dlatego, że sądziła, iż sama zasługuje na więcej, na lepsze towarzystwo, teraz to rozumiem – moje ubogie ubranie brzydziło ją niejako w imieniu księdza Scholtisa.
Uważała