Pokora. Szczepan Twardoch
trzyczęściowym i tanim ancugiem, który w zeszłym roku, w tertii kupiono dla mnie w domu handlowym Schnitzera na rynku i z którego przez rok zdołałem wyrosnąć, a nie miałem odwagi poprosić o nowy, więc tylko coraz bardziej wstydziłem się zbyt już krótkich spodni i rękawów. Nie pasowałem do tego mieszkania ze swoim słowiańskim akcentem, ubogim słownictwem, prostacką gramatyką i niezdarnymi manierami przy stole. Z dziewięciorgiem mojego żyjącego rodzeństwa, z nas wszystkich jako jedyny za sprawą pilchowickiego księdza poszedłem do gimnazjum. Ludzie z twojego towarzystwa, Agnes, nie miewają tak wielu dzieci. I może dlatego wszyscy chłopcy z twojego towarzystwa idą do gimnazjum. Ale zapewne raczej z wielu innych powodów.
Kiedy ujrzałem cię, Agnes, po raz pierwszy, byłem w obertertii.
Z racji wieku powinienem być w secundzie, ale poszedłem do gimnazjum rok później niż inni chłopcy.
Ojciec mój w ogóle był przeciwny temu, bym do gimnazjum poszedł.
Nie dlatego, że nie chciał dla mnie dobrze. Tatulek fest ci przajōm, godała mamulka, zawsze kiedy biegłem do niej zapłakany, z piekącymi od ojcowskiego pasa pośladkami. Tata bardzo cię kocha, tak mówiła, dlatego musi cię karać, żebyś wyrósł na ludzi. Fto dziecko miyłuje, tyn pasa niy żałuje. Tatulek nie rozumie, że jesteś inny niż twoje braciki i siostra.
Wtedy nie wiedziałem tak naprawdę niczego o nim samym, o tym, jakim był człowiekiem, bo dla mnie był tylko tą groźną figurą, pamiętam z tamtych czasów jego obwisłe, sumiaste, siwe i pożółkłe od fajki wąsy, żylaste ramiona, gruzłowate dłonie o bardzo szorstkiej skórze i paznokciach okolonych czarną kreską z wtartego w palce węglowego pyłu. Taka sama kreska okalała zwykle jego oczy. Wydawał mi się bardzo wysoki, przerosłem go jednak szybko, kiedy już byłem w gimnazjum i rzadko się widywaliśmy, wtedy dopiero zrozumiałem, że mój ojciec był średniego wzrostu i raczej szczupły, nie utył nawet na starość.
Był czystą władzą, wcielonym autorytetem, jego słowo było słowem Boga albo i czymś więcej, bo już wtedy Bóg wydawał mi się przede wszystkim milczeniem, ojciec zaś mówił. Niewiele, ale mówił.
Dziś, kiedy uderzony w hełm odłamkiem zapadłem w ciemności, dziś, mając lat dwadzieścia siedem i będąc w 6 Batalionie Pionierów Śląskich oficerem w najniższym oficerskim stopniu leutnanta, czyli na polski to byłoby podporucznika, odwrotnie niż po niemiecku, gdzie jest porucznik i nadporucznik, oberleutnant, dziś rozumiem znacznie więcej. Mój ojciec urodził się w Nieborowitz w 1849 roku jako trzeci z siedmiu synów zagrodnika Franza Pokory. W Nieborowicach były też inne Pokory, co się sam przekludziyły – przeprowadzili się tu z Szywŏłdu, ale nie byli z nami spokrewnieni. W 1870 roku ojciec poszedł na wojnę. Wrócił z niej rok później ukształtowany i upewniony zarówno w swoim pruskim charakterze, jak i w zajadłej nienawiści do pruskiego państwa. Być może również wtedy, na wojnie z Francją, z mojego ojca ulotniło się wszystko poza gniewem i już tylko z gniewu się składał, gniew napędzał go jak sprężona para napędza damfmaszyny[5], więc nie w jednorazowej erupcji, nie, gniew mojego ojca pozostawał pod kontrolą, zamknięty w jego ciśnieniowym wnętrzu, upuszczany miarowo, dawał mu tę straszną siłę, która sprawiała, że był gotów znieść wszystko i walczyć przeciwko wszystkiemu, jeśli tylko dostrzegł szansę na zwycięstwo. Gniew mojego ojca był gniewem nędzarza pracującego dla bogacza. Gniewem szeregowca kładącego swe życie na szali losu na rozkaz generała. Gniewem nędzarza, syna i wnuka nędzarzy, którzy pracowali dla ojców i dziadów bogacza. Gniew mojego ojca był gniewem człowieka żyjącego w świecie, który jest trwały i w którym nie ma nadziei ani widoków na zmianę. Jest król, a potem kajzer w Berlinie. Jest landrat w Gleiwitz i przez prawie całe życie mojego ojca landratem był ten sam człowiek – nazwiskiem Gemander. Jest farŏrz na farze w Żernicy. Świat nie ośmieli się drgnąć, więc gniew trzeba zamknąć w sobie, szczelnie zamknąć, skompresować, ale jednocześnie nie wierzyć nikomu, kto wymaga wyrzeczeń w imię ideałów.
Mój ojciec nie wierzył w nic. Akceptował istnienie Kościoła, państwa i króla, a potem kajzera, ale nie wierzył w ani jedno słowo wypowiadane przez księży, landratów, oficerów i w cesarskie odezwy też nie wierzył. Rozstrzyganie o istnieniu Boga nie leżało w jego naturze, „szczęść Boże” życzył nawykowo, jak każdy górnik, podobnie z wszystkimi odmawiał modlitwy o wstawiennictwo do świętej Barbary przed szychtą, acz do kościoła na trzy zdrowaśki już nie zachodził. Nie wierzył jednak w nic. Nie wierzył w ani jedno słowo zapisane po niemiecku w „Der Oberschlesische Wanderer”, nie wierzył w ani jedno słowo zapisane po polsku w „Katoliku”, nie wierzył Polakom, nie wierzył Niemcom, nie wierzył komunistom ani socjaldemokratom, nie wiem nawet, czy ich wtedy rozróżniał, nie wierzył Partii Centrum, hakatystom, ewangelikom ani katolikom, nienawidził zaś wszystkich, słusznie zakładając, że nikogo poza nim samym nie obchodzi dobro chałupnika i ślepra[6], a potem rębacza Antona Pokory z Nieborowitz, a ten, który o jego dobru mówi, łże. Z gniewu mojego ojca wynikało skąpstwo, wynikała wieczna gorycz, bo ojciec mój nigdy się nie uśmiechał, z gniewu wynikały wściekła samodyscyplina i pracowitość.
Jedną tylko radość miał mój ojciec w życiu, jedno wytchnienie, jedną przyjemność – ojciec mój kochał robić dzieci.
Nie chodzi tutaj tylko o spółkowanie, chociaż spółkował z sumiennością kolejarza otwierającego codziennie szlaban na drogowym przejeździe, spółkował z matką codziennie wieczorem po zgaszeniu światła, z wyjątkiem piątków, bo piątek jest dniem śmierci Pana Jezusa i w piątki matka spółkować nie chciała, co ojciec niechętnie akceptował. Spółkowanie jednak nie było dla mojego ojca celem i chociaż zapewne sprawiało mu przyjemność, to nie dla rozkoszy się tej czynności oddawał z taką systematycznością, ojciec mój nie był rozpustnikiem ani hedonistą, jego życiem kierował nie tropizm przyjemności, lecz gniew. Ojciec mój chciał narobić jak najwięcej dzieci. Nie dlatego, by dziecięce towarzystwo, szczebioty i śmiechy wypełniały jego serce radością, nie. Dziecka to sōm sprawy ôd babōw, mawiał i w wychowanie dzieci nie angażował się wcale, poza surowym karaniem wszelkich występków, czego nie lubił, ale co stanowiło dlań przykrą konieczność, bo tak rozumiał swój obowiązek ojcowski.
Kiedy wracał z roboty, to jeśli pogoda pozwalała i był jeszcze czas po kąpieli i obiedzie, siadał na laubie[7] z fajfką i kurzył tę fajfkę, czasem czytał gazetę, klnąc cicho pod wąsem, gdy skończył jakiś artykuł, a każdy z nas, młodych Pokorów, wiedział, że za przeszkadzanie ojcu za pierwszym razem będzie chlaśnięcie w pysk, a za drugim razem lanie po tyłku pasem, więc nikt z nas ojcu przeszkadzać się nie odważył. Niepytani nie śmieliśmy się doń odzywać, a on nas prawie nigdy nie zagadywał, bo dlaczegóż miałoby go interesować, co mamy do powiedzenia my, przychówek. Nie brał nas na kolana, nie przytulał, nie pocieszał ani nie usypiał, co nie znaczy, że nas nie kochał. Miarą miłości Antona Pokory było to, że karmił nas, przyodziewał jako tako i dawał nam dach nad głową. Miarą jego miłości było, że żadnego z nas nie przegnał, a mógł.
Nie, dzieci nie były radością życia Antona Pokory, nie miał też nadziei na to, że liczne potomstwo zapewni mu spokojną starość, był bowiem bardzo złego zdania o ludziach i świecie i potomstwa swego bynajmniej nie miał za coś szlachetniejszego czy lepszego od reszty człowieczego rodu. W kwestii spokojnej starości większe zaufanie pokładał w Bismarcku i jego pyndzyji, czyli emeryturze.
Mōj tatulek robiyli dziecka jedno po drugim skirz tego, co byli znerwowani.
Anton Pokora płodził dzieci, bo gniewał się na świat. Potomstwo jego było wyzwaniem rzuconym światu, obelgą i zemstą jednocześnie.
Czy zauważał, że kolejne ciąże oznaczały gehennę dla jego żony, a mojej matki, Pauline z domu Magnor?
Zauważał, tatulek niy ma gupi. Ubolewał nad tym nawet, bo miał do mamulki coś w rodzaju ciepłych uczuć, miał ją też za kobietę dobrą i uczciwą. Ubolewał nad gehenną ciąż, jednak uważał los mamulki za przynależny porządkowi natury tak samo