Legion. Geraint Jones
– usiłował mnie pocieszyć stary przyjaciel. – Posmakujesz wojny.
Jeśli przepowiednia Brutusa miała się spełnić, to w następnym tygodniu nie dostrzegłem na to żadnej szansy. Dni się wlokły jak cieknąca po pniu żywica. Jedynym wytchnieniem od monotonii i rutyny były przepustki na wyjścia do oberż i burdeli miasteczka w celu zalania lub wyjebania naszych smutków. W takie noce nie byłem bynajmniej jedynym zapalczywcem. Wielu czuło się rozgoryczonych z powodu odebrania im możliwości udziału w kampanii i wątpię, żeby po bijatykach przyszłych towarzyszy broni i sojuszników pozostał choć jeden cały stołek. Jak lubił mawiać Varo: „Przestępstwem jest dać się schwytać”, i pod tym względem byłem zdecydowanie winny. Próbowałem przebić drzwi łbem żołnierza jazdy, kiedy centurion i jego ludzie położyli mi łapy na ramionach.
To zachowanie kosztowało mnie tygodniowy zakaz opuszczania koszar i teraz leżałem samotnie na pryczy. Młodzi z mojej drużyny zniknęli: albo rozsądnie korzystali z miejscowych gospód, albo przegnała ich moja porywczość. Myślałem o nich w tej chwili. Znałem ich imiona, ale do tego ograniczała się moja wiedza. Otrzymałem w życiu twardą lekcję, według której troszczenie się o kogoś oznacza narażanie się na niewysłowiony ból i cierpienie, więc w sercu miałem jedynie kilku ludzi. Brutusa. Priscusa. Vara. Oktawiusza. Marcusa.
Marcus. Gdzie jest teraz?, zastanowiłem się. Dotarli nad Dunaj i na miejsce zbiórki wielkiej armii Tyberiusza? Czy w tej chwili był otoczony przez siły tak ogromne, że nawet nie potrafiłem ich sobie wyobrazić? Oczywiście dowództwo naszego fortu posiadało takie informacje, przekazane przez kurierów na rączych koniach, ale my, w szeregach, nie bez powodu uważaliśmy się za pieczarki – karmiono nas gównem i trzymano w ciemności. Jedynych informacji mogłem się spodziewać z naszego targowiska plotek, ale w kwestii bezpieczeństwa mojego najdawniejszego przyjaciela nie ufałem pogłoskom. Będę musiał poczekać na raporty i listy strat, które zostaną przedstawione naszemu legionowi po przyszłych bitwach. Będę musiał zaczekać, żeby się dowiedzieć, czy mój przyjaciel znajduje się wśród poległych, rannych czy przedstawionych do nagrody. Znając Marcusa, wiedziałem, że jego imię będzie na którejś z tych list. Zostanie doceniony za swoją waleczność albo zginie w dążeniu do triumfu.
– Powinienem tam być! – warknąłem na głos.
Kopnąłem w ścianę jak nadąsany dzieciak i ukryłem twarz w dłoniach, wciskając nadgarstki w oczodoły.
Próbując zająć myśli czymś innym, wspomniałem dzień, kiedy przemówił do nas namiestnik Messalinus. Myślałem o jego władzy, prezencji. Usiłowałem wyobrazić sobie siły, które opisał. Pięć legionów i ponad sto tysięcy żołnierzy pomocniczych z Panonii i Dalmacji. To będą lekka piechota i jazda z tych samych terenów, które niegdyś nazywałem ojczyzną. Zastanowiłem się, czy wśród rekrutów z nowego zaciągu znajdą się jakieś znajome twarze. Ludzie z nadbrzeżnego Zadaru, miasta, w którym się wychowałem. Chłopcy, których widywałem na ulicach, na plaży i w porcie. Czy ruszali teraz na wojnę? Z pewnością w rzeszy żołnierzy z tak wielkiego poboru musiał być ktoś mi znany, kto został zwerbowany do służby Rzymowi. Zadar został skolonizowany przez rzymskich osadników, ale większość mieszkańców przeniosła się do niego z gór i nie była rzymskimi obywatelami. To wśród nich został przeprowadzony pobór.
W tej chwili kląłem swój los. Gdybym nie uciekł do legionów w poszukiwaniu wojny, tylko został w Zadarze, wojna przyszłaby po mnie. Prawda, że byłem obywatelem, ale którego werbownika obchodziła prawda? Mógłbym się zgłosić na ochotnika, znaleźć się w kohorcie wojsk pomocniczych i w tej chwili maszerować na wojnę, której odmówiono mi w legionach! Nie miałem złudzeń, nie zaciągnąłem się do Ósmego legionu z jakiegoś innego powodu niż tylko samolubne pragnienie. Zaszczyty i orły pozostawiałem Brutusowi, Marcusowi oraz ludziom ich pokroju. Wszystko, czego wtedy chciałem i nadal pragnąłem, to walczyć, a wyruszywszy w poszukiwaniu wojny, nie załapałem się na nią.
Ponownie kopnąłem w ścianę.
– Cholera!
Oczywiście w swoim gniewnym sercu wiedziałem, że w żadnym wypadku nie mogłem zostać w Zadarze. Nie po tym, gdy w gniewie pobiłem mojego barczystego ojca, jakby był dzieckiem. Nie po tym, gdy skopałem go po twarzy i zobaczyłem jego połamane, wybite zęby. Nie po tym, gdy jego niewolnicy złapali mnie podczas tego aktu okrucieństwa i musiałem salwować się ucieczką przez mur ogrodu. Nie po tym, gdy pobiegłem do jedynego człowieka, który mi pozostał – do Marcusa – i zwierzyłem mu się, że będę podejrzany co najmniej o usiłowanie zabójstwa, i to własnego ojca. Gdyby umarł, a ja zostałbym schwytany, spotkałby mnie przerażający los: zaszyto by mnie w skórzanym worku z psami i kotami i wrzucono do wody, a utonięcie przyniosłoby upragnioną ulgę po tym, gdy ogarnięte paniką zwierzęta gryzłyby mnie i szarpały pazurami, usiłując uciec ze skórzanego grobu.
Ponownie potarłem oczy. Obraz twarzy Marcusa z tamtego dnia był wyraźny, jakby przyjaciel siedział teraz na drugim końcu mojego posłania. Pamiętałem, jakim wzrokiem patrzył na plamy krwi na mojej tunice. Pamiętałem, że widział mnie zrozpaczonego, obszarpanego, oszalałego i pogrążonego w smutku. Był już żołnierzem, przyjechał do Zadaru na urlop i przypuszczalnie dlatego potrafił się odezwać z takim spokojem.
– Co mogę zrobić? – zapytał tylko.
– Uciec ze mną? – poddałem.
Pobiegliśmy.
Serce mi waliło, gdy wspominałem tamten dzień. To, jak wpadliśmy między wzgórza niczym zające ścigane przez ogary. Jak piekł nas żar, gdy wspinaliśmy się coraz wyżej, zostawiając za sobą uschnięte drzewa i podążając wyboistymi ścieżkami, które wiły się wśród poszarpanych skał. Naszymi wrogami były pragnienie i zmęczenie, ale strach to silny sojusznik, który poprowadził nas w ciemność i poza nią. Świtało, gdy w końcu upadłem i zacząłem płakać.
Dopiero wtedy Marcus zapytał:
– Dlaczego?
Wstałem z pryczy i wyjąłem spod niej bukłak z winem. Upiję się do nieprzytomności. Pociągnąłem solidny łyk, jak niemowlę z cycka, spragniony zapomnienia.
– Ty draniu – mruknąłem, myśląc o ojcu i żałując jedynie tego, że nie miałem odrobiny więcej czasu, żeby poderżnąć mu gardło. – Ty pierdolony draniu! – warknąłem ponownie, tym razem dlatego, że osuszyłem już bukłak i nie mogłem znaleźć kolejnego. Wiedząc, że zostałbym surowo ukarany za opuszczenie koszar, padłem ciężko na pryczę i pomodliłem się o rychły powrót kogoś z mojej drużyny, żebym mógł go wysłać po wino.
Moją uwagę zwrócił ruch.
Mucha na suficie. Podążałem za nią spojrzeniem, gdy łaziła i podskakiwała. Tkwiła w pułapce, niezdolna odnaleźć drogi, niezdolna rozwiązać zagadki otwartego okna, przez które wpadał ciepły powiew. Tynk był surowy, a mucha będzie się na nim mozolić, aż zdechnie.
Obserwowałem ją bardzo długo.
Początkowo dodawałem owadowi otuchy, zachęcając go do wyrwania się na wolność, której mnie odmówiono. Okno było tak blisko, szeroko otwarte! Leć!
Z upływem czasu zacząłem żywić do niej urazę, nienawidzić jej. Jakim cudem to stworzenie może być tak głupie? Jak może nie dostrzegać okazji? Jak…
I wtedy poczułem zapach dymu. Nie wszechobecnych obozowych woni gotowania, ale gęstego i żrącego, mającego swoje źródło w płonących belkach i tynku.
– Alarm! – zawołał ktoś na zewnątrz. – Do broni!
Zeskoczyłem z posłania i – jak mnie wyszkolono – bez namysłu nałożyłem zbroję.
– Co