Spotkajmy się po wojnie. Agnieszka Jeż

Spotkajmy się po wojnie - Agnieszka Jeż


Скачать книгу
tak, tu nikt by się nie wahał. Ale czy przysłaniały całą – dobrą, bardzo dobrą – resztę?

      Marcin był właściwie wychowywany przez dziadków, głównie przez babcię. To ona spędzała z nim najwięcej czasu. Ten antysemicki, cieniutki strumyk – pewnie płynął od niej. Może to była forma obrony? Żeby nie pamiętać, nie przypisywać sobie winy, szukała wad w całym narodzie, a więc także – w Sarze. „Ja byłam nie w porządku, ale ona, oni – też”. To Marta podsunęła jej taki możliwy mechanizm obronny. „Siła wyparcia ma moc tsunami”, powiedziała.

      Ma. Podobnie było z miłością Marcina do Buby. Niezachwiana, no prawie, wtedy, na przyjęciu, był wstrząśnięty i chyba zły, ale to minęło. Z drugiej strony – czy nie taka jest właśnie miłość? Że nie ustępuje mimo wszelkich okoliczności? Kochać w dobry czas jest łatwo. Kiedy robi się źle – wtedy właśnie przychodzi moment sprawdzania.

      I kolejne pytania: czy kocha się kogoś, czy raczej jego/jej odbicie w swoich oczach. Samą tę osobę, czy to, co ona nam – fizycznie lub psychicznie – robi?

      Marcin kocha Bubę, bo mu dała dom, ciepło, zastąpiła matkę. Bez względu na to, jaka jest – dała mu to wszystko.

      Dziadek kocha babcię. Pokochał ją wiele lat temu. Najpierw wyobrażenie o niej, bo przecież jej nie znał. Potem – wbrew wszystkiemu – rozniecał tę miłość. Babcia się ukrywała, babcia była Żydówką, babcia kochała innego. Babcia, to było najgorsze, nie ocaliła swojej siostry. Miłość dziadka wciąż trwała.

      Buba powoli się zakochiwała w Janie. Nie było pioruna, jej miłość była budowana na tym, jaki jest Jan: dobry, czuły, opiekuńczy, bezinteresowny. Przystojny, męski. Zaręczony z Sarą, przyjaciółką. A mimo to Maria szła w to uczucie – jednostronne. Doprowadziło ją na skraj szaleństwa, bo chyba tylko tak można wytłumaczyć to, co zrobiła. A potem, wciąż ze świadomością, że skrzywdziła tego, którego kocha, doprowadziła plan do końca.

      Dziadek Marcina. Kochał Sarę, to na pewno. Co go urzekło? Jej uroda, dziewczęcość, odmienność, wpatrzenie w niego? Potem przebolał to utracone uczucie – a może nie?… – i ożenił się z Marią. Dlaczego z nią? Bo ona zabiegała o niego, bo go pocieszała, bo mu się podobała jej bujna kobiecość, bo była łączniczką z dawnym życiem, w którym była i Sara, a może dlatego ją kochał, że życie nie znosi próżni, a człowiek nie jest stworzony do pojedynczości?

      Babcia. Jan był dla niej zjawiskiem. Był taki naprawdę czy był inny od wszystkiego, co znała i czego, być może, nie akceptowała? Ten mezalians był przeszkodą, ale i sposobem, żeby się wyrwać z dotychczasowego życia. Może babcia tego chciała? Potem Jan otoczył ją czułą opieką, co było cholernie ważne w jej położeniu. Na pewno się jej podobał, fizycznie również, to widać, wciąż widać. Wybierała Jana, powoli i konsekwentnie. Odrzucając matrymonialne propozycje przedstawiane przez ojca, co niosło konsekwencje dla każdego z Flinkierów, opuszczając dom, aż wreszcie – nie ratując siostry. Kochała go wciąż i wciąż – w ukryciu, w tej ciemnej norze, po wyzwoleniu. Naprawdę to Jana Górskiego tak kochała czy może nie odstąpiła od tej miłości, skoro tyle dla niej poświęciła? Wyszła za dziadka. Z litości, wdzięczności, by nie być samą? A może jednak z miłości – do dziadka, do tego jaki, jest, i do tego, co robi.

      I wreszcie ona sama. Kocha Marcina. Tak, kocha Marcina. Wszystko, co Marcin robi, co zrobił, było dla niej dobre, było na nią nastawione. Nie zawiódł jej, nie zostawił w potrzebie, jest w nią wpatrzony.

      Westchnęła. Każdy z tych obrazów był inny. Każda miłość była inna. A zarazem każda z nich była prawdziwa.

      „Ty tyle nie myśl, życie jest do działania, nie do myślenia”, strofowała ją czasem Kaśka, gdy się zagłębiała w meandrach swoich rozważań. „Poza tym pewne rzeczy się przede wszystkim czuje. Czuj”, dodawała.

      Westchnęła znowu. „Czuj”. Czuła, że zaczyna ją boleć głowa. Póki jechała, była skupiona, adrenalina działała. Teraz, wieczorem, emocje opadły, zmęczenie i stres ostatnich dni wzięły górę. Postanowiła pójść do kuchni po proszek od bólu głowy.

      W pomieszczeniu było ciemno, więc sięgnęła ręką do kontaktu. Żarówka rozbłysła.

      – Matko, przestraszyłaś mnie! – krzyknęła zduszonym głosem. – Myślałam, że jesteś w łazience.

      – „Mamo” wystarczy. – Uśmiechnęła się do niej. Zawsze miała refleks i poczucie humoru. Teraz też, ale…

      Anka przyjrzała się mamie. Miała zaczerwienione oczy, jakby płakała.

      – Mamo?… – zaczęła i urwała. To było takie półpytanie, półtroska.

      – Ach, no. – Mama odchrząknęła i wstała od stołu. – Chcesz pić? Herbaty? A może coś zjesz?

      – Nie, dzięki. Tylko wody, bo muszę łyknąć tabletkę, głowa mnie rozbolała. Dlaczego tak tu siedzisz? Po ciemku, sama? Czy ty?… – Znowu nie dokończyła.

      Mama stała teraz tyłem do niej. Przeglądała zawartość szuflady. Skrupulatnie, powoli, choć, z tego, co Anka pamiętała, znaleźć odpowiedni blister nie było trudno. Mama miała porządek w lekach, to odziedziczyła po babci.

      W końcu się odwróciła. Już miała swoją tradycyjną minę, pogodną i uśmiechniętą.

      – Proszę. – Wyciągnęła w jej stronę rękę ze srebrnym listkiem. – Już ci nalewam wody. – Podeszła do zlewu, napełniła kubek.

      Anka połknęła tabletkę. Może była za duża, może ona zmęczona, a gardło wysuszone, ale poczuła, że utknęła jej gdzieś w przełyku. Odchrząknęła, wzięła kolejny łyk wody, bez efektu. Znowu napiła się wody i nic. Jednym haustem opróżniła kubek i chyba pomogło. Połknęła, nie wyczuła, by coś jej jeszcze tkwiło w gardle.

      – W porządku? – zapytała zaniepokojona mama.

      – Tak, już poszło. Wciąż mam wrażenie, że mnie boli w tym miejscu, że coś zalega, ale tam już nic nie ma.

      – Coś zalega… – powtórzyła za nią mama.

      Nadal patrzyła na Ankę, ale już się nie uśmiechała.

      – Mamo, no przecież widzę, co tam?… – Anka wstała i podeszła do niej. Pogłaskała ją po ramieniu. – Jesteś zmęczona? Martwisz się tą sytuacją?

      – Nie. To znaczy zmęczona może trochę tak, bardziej psychicznie.

      – A dziadkami się nie martwisz?

      – Nimi? Dlaczego? Babcia ma się dobrze, dziadek, paradoksalnie, jakby się w sobie zebrał i nagle przestał mieć problemy zdrowotne.

      – Chodziło mi raczej o to, że… Że ta stara historia ożyła i że może…

      Nagle poczuła, że to głupio zabrzmi: „Leciwi państwo, co dzień łykający garść tabletek, posiwiali, przygarbieni, nagle zaczną uczuciowe roszady”.

      Mama nie wyczuła tego wahania, nie poszła za tą myślą. Co innego ją zaprzątało.

      – To dziwne, ale… W tej niezwykłej sytuacji, po pierwszych, oczywistych emocjach – że jest inna przeszłość od tej, którą znam, że dziadkowie mają swoje tajemnice, że – to też oczywiste – dla mnie zawsze byli po prostu rodzicami, a tu się okazuje, że mają swoje poplątane życia, nawet to, że babcia, a więc także ja i ty, jesteśmy Żydówkami, inna myśl się wysunęła naprzód. Zjawiła się nieproszona, po prostu nagle na mnie spłynęła. To… jakby ci to wytłumaczyć…

      – Powiedz, zrozumiem.

      Anka


Скачать книгу