Jak wytresować lorda. Alex Renton
również w XXI wieku. Wiąże się to z faktem, że nauczycielom oskarżonym o te zbrodnie niemal zawsze uchodziły one płazem. Do niedawna typową sankcją było dyskretne usunięcie z posady, któremu często towarzyszyło wręczenie listu referencyjnego umożliwiającego przestępcy kontynuowanie kariery. Przemocowcy wędrowali od szkoły do szkoły – zarówno w sektorze prywatnym, jak i państwowym. Edukacja była branżą specjalizującą się w zatrudnianiu pedofilów i sadystów. Ale największym odkryciem była dla mnie skala przemocy, której nie uznaje się za przestępstwo.
Do napisania tej książki skłoniły mnie historie dzieci oddanych przez rodziny pod opiekę obcym ludziom, często w naprawdę wczesnym dzieciństwie. Typowy wiek, w którym dzieci posyłano do szkół z internatem w latach 60. i 70., to siedem lub osiem lat5. Społeczności, do których trafiali ci podopieczni, zwykle nie były przyjazne ani troskliwe. Brytyjczycy zawsze mieli do dzieci stosunek jednocześnie sentymentalny i okrutny – w stopniu wyróżniającym nas spośród innych europejskich nacji. Ale w szkołach z internatem okrucieństwo – w wykonaniu tak dzieci, jak i dorosłych – było częścią systemu. Nie dyscyplinującą praktyką, lecz elementem magii tej wyjątkowej edukacji. Zaniedbywanie, jak nazwalibyśmy to dzisiaj, było normą. Nawet jeśli szkoły były wygodne i przytulne jak pokoje dziecinne, historie, które przeczytałem, jasno wskazywały na to, że szok wywołany nagłą rozłąką za młodu wywarł długotrwały wpływ na ich autorów w życiu dorosłym. Niektórzy wciąż uważali, że zostali wysłani z domu z własnej winy, inni twierdzili, że „zdrada” rodziców zniszczyła im przyszłość. Wszyscy oni w bardzo młodym wieku poznali granice miłości.
Naturalnie niektórzy wierzyli, że to wszystko dla ich dobra. Mężczyzna, który został wysłany do szkoły w wieku ośmiu lat, miesiąc po śmierci swojego ojca, mówi: „Teraz widzę to tak, że chcieli mnie zahartować. W efekcie stałem się mieszanką wybuchową. Zbyt niebezpieczną, by jej użyć albo ją zignorować. I tak właśnie funkcjonuję”. Inni robili wszystko, by przywołać we wspomnieniach dobre momenty, które zrównoważą te przykre. Ale wiele osób wciąż dręczyło przekonanie, że ich rodzice działali w zmowie ze szkołą, że wiedzieli, jakie cierpienia będą czekać ich ukochane dziecko, ale uważali, że to dla ich dobra. Gdy zacząłem się zastanawiać nad czarną stroną prywatnego systemu edukacji, zdałem sobie sprawę, że przyglądam się zapierającemu dech w piersi oszustwu, które dzieje się od ponad stu lat – kosztem najpotężniejszych i najlepiej wykształconych ludzi w tym kraju. Co oczywiście jest uproszczeniem. Prawda jest bardziej złożona. I bardziej zatrważająca.
Antropolodzy znają wiele społeczności, które rytualizują przemoc wobec swoich dzieci. Uzasadniają ją tradycją oraz przekonaniem, że trudności je zahartują. W niektórych kulturach dzieci, choć prawdopodobnie kochane i hołubione, są celowo krzywdzone. Istnieją amazońskie plemiona, które oblewają swoje pociechy wrzątkiem albo ranią ich skórę zębami rekina, by nauczyć je radzić sobie z bólem. Bo życie niechybnie przyniesie im ból. Ale brytyjskie elity mają wyjątkowy zwyczaj – rytualnie pozbywają się swoich dzieci z domu w bardzo młodym wieku. Jako jedyni w świecie brytyjscy rodzice pozbawiają je swojej miłości i poczucia bezpieczeństwa, by zapewnić im edukację. Tylko oni poświęcają własne szczęście i rezygnują z radości patrzenia, jak dzieci rosną, jak się rozwijają. A to wszystko w imię przyszłych przywilejów. Niniejsza książka jest próbą wytłumaczenia, dlaczego cała klasa społeczna – jedna z najpotężniejszych, jakie zna świat – zdecydowała, że dzieci muszą cierpieć, by stać się użytecznymi obywatelami.
Zbieranie materiału do tej opowieści było fascynujące i męczące zarazem. Pierwszy problem miałem z materiałem dowodowym. Pamięć jest zawodna i płynna – historie z dzieciństwa edytujemy przez całe nasze życie, by wyciągnąć z nich to, czego potrzebujemy, i to, co jesteśmy w stanie znieść. Kolejny problem pojawił się przy próbie zbadania klasy społecznej, która jest wyćwiczona w protekcjonizmie i dyskrecji, która jest dumna z tego, że nie mówi, co naprawdę myśli, i która – jak każda elita rządząca – zawsze ma wiele poglądów na tę samą kwestię: inne dla wtajemniczonych, inne dla osób spoza kręgu, inne dla wybranych, inne dla mas.
Pisząc tę historię, czerpałem informacje z wielu źródeł, począwszy od własnych wspomnień o tym, co przytrafiło się mnie i mojej rodzinie. Wykorzystałem również opublikowane już relacje, teksty literackie i dramaty dotyczące szkół z internatem, które zawsze podejmowały temat okrucieństwa systemu, nawet jeśli robiły to głównie dla rozrywki. Czasem miałem możliwość wykorzystania współczesnych relacji dzieci, które uczą się w tego typu placówkach. Najbardziej użytecznym źródłem były jednak listy od czytelników tamtego pierwszego artykułu. Jestem głęboko wdzięczny kilkuset mężczyznom i kobietom, którzy zdecydowali się powrócić do najciemniejszych dni swojego życia, by mi pomóc, za szczerość i uczciwość. Mam nadzieję, że im też to pomogło.
3 Jedna z placówek, w której prowadził działalność charytatywną Jimmy Savile, dziennikarz i didżej, oskarżony o liczne przestępstwa seksualne, w tym na nieletnich (przyp. tłum.).
4 Jack O’Sullivan, Sex abuse ‘at 75 percent of boarding schools’, „Independent”, 9 grudnia 1989.
5 Badanie z 1966 r. wykonane na próbie 2794 uczniów ostatnich klas szkół z internatem wykazało, że większość zaczynała w nich naukę przed ukończeniem jedenastego roku życia, a ponad jedna trzecia – ósmego. W tamtym czasie w szkołach z internatem uczyło się 1,7% brytyjskich uczniów.
CZĘŚĆ PIERWSZA
WYJAZD Z DOMU
1. ODWIEZIENI W WIEKU OŚMIU LAT
Gdy skończą osiem lat czy coś koło tego, dzieci wyfruwają z Ogrodów i już nigdy nie wracają… Chłopcy pojechali do Pilkingtona. To mężczyzna z trzcinką6.
J.M. Barrie, The Little White Bird
Pewnego wrześniowego dnia pod koniec lat 60. – miałem wtedy osiem i pół roku – rodzice zawieźli mnie do prywatnej szkoły podstawowej. Miałem na sobie szare sztruksowe spodenki, nowe i sztywne jak karton, szare wełniane podkolanówki i błyszczące czarne buty firmy, która zaopatruje królewski dwór. Spodnie były o wiele za duże, ale podtrzymywał je elastyczny pasek ze srebrną sprzączką w kształcie litery „w” – jak wąż. Pod szarym szkolnym bezrękawnikiem, na szarej koszuli miałem jeden pas koloru: błękitny krawat, którego wiązanie pomógł mi opanować ojciec. Na zdjęciu zrobionym przed wejściem do samochodu widać moją poważną twarz, z ujarzmionymi blond włosami. Byłem podekscytowany – raptem kilka tygodni wcześniej całą noc patrzyłem, jak Neil Armstrong stawia stopę na Księżycu. A teraz zostawiałem młodsze rodzeństwo na planecie Dom i sam wyruszałem do nowego świata.
Ashdown House leży niedaleko mojego rodzinnego domu w hrabstwie Sussex. Tę dwudziestopięciominutową podróż po niemal pięćdziesięciu latach mam wdrukowaną w pamięci; mieliśmy ją odbyć dwadzieścia albo więcej razy rocznie przez kolejne pięć lat. Jestem w stanie odtworzyć w myślach drogę, każdą wioskę, każdy zakręt, każdy batonik Mars, po którego się zatrzymywaliśmy w wiejskim sklepie, moją powstrzymującą łzy matkę, śpiewającą piosenki i odważnie próbującą żartować: „Sprawdźmy, czy nam się uda: zachować kamienną twarz, trzymać głowę do góry, mieć uniesione brwi, wziąć się w garść i pokazać się od najlepszej strony – te wszystkie rzeczy jednocześnie”. Co wcale nie umniejszyło jej bólu. Ani nie pomogło specjalnie zmniejszyć guli składającej się ze strachu i smutku, która najwyraźniej zagnieździła się tam, gdzie powinienem mieć płuca i żołądek. Semestr po semestrze te ponure,