Jak wytresować lorda. Alex Renton
Churchill reprezentuje kpiący dystans. Biografowie sprawdzili, że surowa kara była w jego szkole realnym zagrożeniem. Churchill dostał baty za zniszczenie kapelusza dyrektora i za podebranie cukru ze spiżarni. „Chłosta brzozową witką, zgodnie z panującą w Eton modą, była istotnym elementem programu nauczania”, pisał. Tłumaczył, że dwa–trzy razy w miesiącu cała szkoła musiała się zbierać, by słuchać krzyków winowajcy lub winowajców, którzy byli „chłostani aż do krwi”. Inni uczniowie z tamtych czasów opowiadali historie o podszytym seksualnością sadyzmie dyrektora, wielebnego Henry’ego Sneyd-Kynnersleya. Miał umrzeć w wieku zaledwie trzydziestu ośmiu lat podczas chłosty, którą zadawał jednemu ze swoich podopiecznych.
Mały Churchill przeżywał istne tortury. We wspomnieniach pisze o „życiu w lęku” – po dwóch latach został zabrany ze szkoły, chory, prawdopodobnie z doświadczeniem załamania nerwowego. Pisano, że ratunek nadszedł, gdy niania Winstona dostrzegła purpurowe ślady od chłosty na jego pośladkach i zszokowana pokazała je jego amerykańskiej matce Jennie.
Lord i lady Churchill wybrali dla swojego chłopca St George’s, ponieważ była to „najmodniejsza i najdroższa” szkoła w kraju – kryteria te do dzisiaj dla wielu są istotne. Moi rodzice wybrali Ashdown House. Po latach spytałem ich dlaczego. „Bo była niezbyt daleko – odpowiedzieli – oraz dlatego, że dzieci naszych sąsiadów dobrze się tam miały”. Szkoła słynęła również z tego, że jej absolwenci dostawali się do Eton, gdzie uczył się mój ojciec, a nawet dostawał stypendium za wyniki. Hasło poświęcone tej szkole w Public Schools Yearbook [rocznik szkół publicznych] z 1973 roku zawiera informację o 150 stypendystach w ciągu 32 lat. Przeczytamy tam również, że szkoła oferuje takie dodatkowe zajęcia, jak stolarstwo, łucznictwo, boks, a także dysponuje odkrytym basenem pływackim. Była przy tym bardziej elegancka – i droższa – niż większość.
Lata 60. XX wieku uznaje się za złote czasy dla podstawówek z internatem – w roku 1967 uczyło się w tych szkołach ponad 60 tysięcy dzieci, z czego jedna czwarta to dziewczynki. Większość szkół stanowiły prywatne firmy, których właścicielami byli zwykle dyrektorzy – aż do późnych lat 80., gdy wreszcie zaczęto bardziej dbać o to, by szkoły miały obowiązkowy niezależny nadzór. Pewien nauczyciel pracujący w szkole podstawowej w latach 60. i 70. powiedział mi, że inspekcje były ściśle powiązane z odpowiednimi stosunkami dyrektorów szkół i lokalnych urzędów zarządzających edukacją. Gdy relacje były gładkie – a sprzyjały im choćby prezenty chętnie wręczane inspektorom – do szkoły z grubym wyprzedzeniem wysyłano ostrzeżenie, dzięki czemu miała czas na doprowadzenie budynku i uczniów do ładu. System polegał na wielkim zaufaniu klientów, czyli rodziców, oraz na ich współwinie.
Ashdown House jest typową szkołą. Założył ją William Randall Lee w 1843 roku w Brighton, dwa lata przed otwarciem miejskiej szkoły Brighton College, w której również obowiązywała ścisła zasada przyjmowania jedynie „mężczyzn szlachetnie urodzonych”. Szkołę aż do 1930 roku prowadzili przedstawiciele tej samej rodziny wraz z małżonkami. Dobrze im szło. Arthur Lee, syn Williama, wyedukował „niezliczonych członków Izby Lordów”, jak napisano w nekrologu opublikowanym w „Morning Post” w 1897 roku, dzieci generałów, a także samego księcia Genui. Lee stać było na przeniesienie w 1886 roku szkoły z szeregowca w Brighton do georgiańskiego pałacyku niedaleko Ashdown Forest, który ujrzałem po raz pierwszy w 1969 roku. Była to wiejska posiadłość z epoki Tudorów, przerobiona w 1794 roku przez architekta, który zaprojektował waszyngtoński Kapitol oraz kolumnadę Białego Domu. Elegancki portyk szkoły, który zapraszał nas do jej wnętrza, był symbolem świetnych demokratycznych referencji.
Śladów po początkach Ashdown House School jest niewiele. W kilku wspomnieniach z lat 30. XX wieku mowa o niewielkiej i „brutalnej” placówce, której nauczyciele w jakiejś części byli „prawdopodobnie sadystami” – w tym sam Arthur Evill, dyrektor. Rządził chłopcami za pomocą metrowej trzcinki. Dziennikarz Hugh Massingberd w autobiografii pisze, że jego ojcu po tym, jak doświadczył sadystycznego okrucieństwa ze strony człowieka o stosownym nazwisku Evill10, zostały „emocjonalne blizny”. Relacja ta nie różni się od przeciętnego opisu życia w szkole z internatem z tamtych czasów. Spadkobiercy Evilla kontynuowali jego dzieło, jako uczniowie, gdy zacząłem naukę w 1969 roku.
Placówka i to, co się w niej działo, wyglądały w dawnych wspomnieniach tak samo jak 50 lat później. Chłopcy bawili się na szkolnym polu golfowym „między krowimi plackami”, woda w basenie była zimna i mulista, a najlepsze jedzenie podawano nauczycielom. Były wojskowy dwa razy w tygodniu zabierał dzieci na gimnastykę i ustawiał je jedne na drugich w ludzkie piramidy, wygłaszając „umoralniające przemowy”. Jedno z jego kazań zostało w pamięci pisarzowi i podróżnikowi Desmondowi Fitzgeraldowi, który trafił tam w wieku ośmiu lat, w 1925 roku: „Obowiązek to obowiązek i obowiązek musi być wypełniony”, powiedział sierżant.
Jak wielu autorom pamiętników, Fitzgeraldowi zależało na tym, żebyśmy się dowiedzieli, jak okrutny był to system i jak przerażony był on sam. Ale jednocześnie czytelnicy nie powinni myśleć, że doznał krzywdy. Pogardza tymi, którzy przypisują „wypaczenia w swoim zachowaniu” brutalnym szkołom i sadystycznym nauczycielom. „Przyznaję, że nieco irytuje mnie obecna moda na oskarżanie wszystkich i wszystkiego o swoje słabości”. Arthurowi Evillowi, mówi, mimo jego zwyczaju „besztania” uczniów przez ciągnięcie ich za włosy na skroniach, udawało się osiągnąć cel, za który mu płacono – „wprowadzał chłopców do szkół publicznych”. Fitzgerald dostał się do Wellington College, gdzie zwykle musiał spędzać także wakacje, „bo rodzina była w Kenii”. W ciągu dziesięciu lat spędzonych w internacie pojechał do domu tylko jeden raz. Jeśli wierzyć jego pamiętnikom, nie stanowiło to dla niego problemu.
Człowiek, którego poznałem na żwirowym podjeździe w 1969 roku, Billy Williamson, przejął Ashdown tuż po drugiej wojnie światowej. Jednym z jego uczniów na początku lat 40., gdy uczył w Wellesley House, był wydawca Anthony Blond. We wspomnieniach opisał Williamsona jako „magicznego człowieka”, genialnego nauczyciela. Blond twierdzi, że Williamson był „zakochany, jako że nauczyciele muszą być (nie będąc praktykującymi pederastami), jeśli mają nie zwariować, zakochani w idei chłopca – a niektórzy są wręcz szczególnymi przypadkami tego stanu”. Williamson chętnie chłostał ich „nagie pośladki”, ale uczniowie nie przestawali przez to lubić swojego nauczyciela. Ożenił się z matką jednego z podopiecznych i za pomocą jej pieniędzy wykupił Ashdown od wdowy po poprzednim dyrektorze.
Zanim moi rodzice go poznali, liczba uczniów Ashdown podwoiła się. Była nawet lista rezerwowa, choć firma prowadząca szkołę, jak powiedział mi następca Williamsona, nieustannie balansowała na granicy bankructwa. Dlatego, tłumaczył, często zatrudniano nauczycieli tak niskiej jakości. „Byliśmy zdesperowani!”. Za moich czasów nauczyciele często znikali nagle, w oparach szokujących plotek. Może i budżet szkoły się chwiał, ale Ashdown żądał o wiele wyższego czesnego niż przeciętne, a moi rodzice planowali wysłać do szkoły z internatem również czworo mojego młodszego rodzeństwa. Kiedy zaczynałem szkołę, rok nauki kosztował 600 funtów (co w przeliczeniu na rok 2017 dałoby 9500 funtów). Dzisiaj pełny pobyt w Ashdown House to koszt ponad 26 tysięcy funtów.
9 Angielska nazwa prywatnej szkoły podstawowej z internatem to preparatory school – szkoła przygotowawcza, w skrócie „prep” (przyp. tłum.).
10 Angielskie słowo evil znaczy „zło” (przyp. tłum.).
3. „CO SOBIE MYŚLAŁY MATKI?”
To będzie dla mnie tortura, ale wiem, że to z mojej strony poświęcenie, i mam nadzieję, że w przyszłości okaże się, że to dla dobra April.
Sandra Ross
w