Jak wytresować lorda. Alex Renton
to, dlaczego lubująca się w ekskluzywnych szkołach klasa społeczna przekazała ten zwyczaj kolejnemu pokoleniu.
Jedenaście generacji w rodzinie mojej matki korzystało z internatu – posyłanie tam chłopców było ugruntowaną tradycją. U Fergussonów internat się sprawdzał. To zupełnie niewyróżniająca się, niesłychanie stara arystokratyczna szkocka rodzina. Część ich przodków pochodzi z Irlandii – przybyli stamtąd około tysiąca lat temu, pożenili się z najeźdźcami z Normandii i przejęli ziemię w południowo-zachodniej Szkocji. Odtąd tam żyją, a ich posiadłości, tak jak życiowe losy, przeżywały przez wieki wzloty i upadki. Podczas wojen XVII i XVIII wieku Fergussonowie byli po stronie zwycięzców, czyli Anglików. W rezultacie pozyskali tytuły i kolejne ziemie. Wzbogacili się dzięki plantacjom trzciny cukrowej w Indiach Zachodnich, wykorzystując pracę niewolniczą. Wspierali budowę i panowanie Imperium Brytyjskiego w XIX i XX wieku i sprzedali sporo ziemi, by finansować jego chwałę oraz przygody jego bohaterów. W Szkocji żyje kilkadziesiąt podobnych rodzin.
Kupowanie edukacji zawsze było dla takich ludzi koniecznością. Przynosiło znajomości i swoistą ochronę przed uprzedzeniami angielskiej arystokracji wobec Szkotów. Dwóch dziadków z mojej linii Fergussonów studiowało nauki przyrodnicze i rolnictwo. Poświęcali się poprawie jakości ziemi i życia ludzi, którzy na niej mieszkali. Ale większość moich przodków – tak jak oczekuje się tego od dżentelmenów – uczyła się klasycznej łaciny i greki oraz zawierała powierzchowną znajomość z historią, Biblią i matematyką. Przedmioty te były – jak narzekają autorzy listów przechowywanych w rodzinnym archiwum – nudne i niemal bezużyteczne, zwłaszcza u zarania epoki przemysłowej. Ale to doświadczenie ukształtowało ich jako mężczyzn, jakich potrzebowała rodzina, by prosperować – mężczyzn, którzy mogliby się świetnie odnaleźć w armii czy w sądach, którzy byliby bez problemu przyjmowani w salonach i klubach dla klasy wyższej, którzy zawieraliby korzystne małżeństwa, zarówno w sensie genetycznym, jak i majątkowym. Edukacja taka była niełatwa do zorganizowania, czasem stresująca dla rodzica i dziecka – no i kosztowna. Do połowy XIX wieku synowie Fergussonów udawali się do szkół w rejonie Londynu statkiem z Leith. Czesne za każdego z chłopców wynosiło więcej niż roczna pensja wykwalifikowanego robotnika. Był to znaczący wydatek. Ale się opłacał.
Używam określeń „mężczyzna” i „chłopiec”, ponieważ niewiele dziewcząt z tej klasy społecznej wyjeżdżało wówczas do szkół, a jeśli już, to jako niemal dorosłe panienki, na „ostatni szlif”. Dopiero w XX wieku Fergussonowie zaczęli wysyłać niektóre córki do internatów. Moja matka, która wychowywała się w domu podczas drugiej wojny światowej i po niej, była uczona wraz z różnymi kuzynkami i innymi dziewczętami z sąsiedztwa przez guwernantkę, jej bracia zaś pojechali do szkoły podstawowej z internatem, a potem do Eton. To nie była marna edukacja – moja matka jest autorką publikowanych tekstów i przedsiębiorczynią odnoszącą sukcesy. Z zachowanych listów i pamiętników wyłania się konkretny obraz kobiet z rodziny Fergussonów – były partnerkami intelektualnymi dla mężczyzn albo nawet ich przerastającymi. Niektóre, jak moja groźna prababka, zdominowały dom i męża. Ale tylko jedna z dziewczynek pojechała do szkoły z internatem – moja cioteczna prapraprababka Elizabeth w 1846 roku.
W rodzinnych archiwach znajdują się listy i pamiętniki dowodzące, że moim przodkom nie brakowało miłości do dzieci – tęsknili za nimi, odwiedzali je, pisali co tydzień listy i byli przeszczęśliwi, kiedy te przyjeżdżały z Anglii do domu na wakacje. W 1845 roku dziadek mojego dziadka, sir Charles Fergusson, poświęcił wiele dni na odpieranie pomysłu swojej piętnastoletniej córki – wspieranej przez matkę – która chciała pojechać do internatu w Brighton. Oto co zapisał w swoim dzienniku:
Z drugiej strony, widząc, jak świetną i rozkoszną jest obecnie Elizabeth, niepokoję się, że w przypadku poszukiwania spełnienia i tego, co nazywa się postępem i doskonaleniem umysłu, nieco z tej świeżości może zostać utracone. Długa rozłąka – dwa lata, nie licząc krótkich wakacji – to dodatkowa przykrość. Bóg jeden wie, co jest najlepsze. Ja teraz jedynie pragnę być oświeconym co do tego, co jest najlepsze, i cokolwiek będzie postanowione, musi być podporządkowane trwałemu szczęściu mojego ukochanego Dziecka, Amen.
Ostatecznie skapitulował.
Mój dziadek w podstawówce był ponoć nieszczęśliwy, ale przez te wszystkie pokolenia szkoła z internatem tylko dwa razy naprawdę porządnie komuś z Fergussonów zaszkodziła. W 1746 roku mój stryj John Fergusson, wówczas szesnastoletni, ku przerażeniu swoich rodziców rzucił naukę w szkole w hrabstwie Northamptonshire. Postanowił wstąpić do angielskiej armii maszerującej na Ślicznego Księcia Karolka i buntowników z Highlands, a potem na Londyn. Okazało się to dobrym posunięciem – Fergussonowie odnieśli korzyści z opowiedzenia się po stronie zwycięzcy – choć John został w armii i nigdy nie wrócił do szkoły.
Gorsze nadeszło z kolejnym pokoleniem. W 1894 roku mój wujeczny prapradziadek Alan Fergusson, niezdarny, nieustannie prześladowany przez rówieśników szesnastolatek, po ucieczce z Rugby School został umieszczony w Glenalmond College. Po kilku tygodniach podpalił skrzydło tego gotyckiego gmaszyska w wiejskim Perthshire, powodując straty oszacowane na dwa miliony funtów (na dzisiejsze pieniądze). Akcja wywołała międzynarodowy skandal – ojciec Alana, sir James, szósty baron, był członkiem parlamentu i byłym gubernatorem Nowej Zelandii. Mimo wysiłków rodziny starającej się, by Alana uznano za niepoczytalnego, został on osądzony i skazany na rok pozbawienia wolności. Mimo to zarówno mój brat, jak i kilku kuzynów zajęło miejsce w ławce odbudowanego Glenalmond, gdy nadszedł ich czas.
Często się słyszy, że w żadnej kulturze poza zamożną Wielką Brytanią nie oddziela się dobrowolnie tak małych dzieci od ich rodzin. Tak było, przynajmniej do lat 60. XX wieku, kiedy Związek Radziecki wdrożył rozbudowany program szkół z internatem w myśl założenia, że rodzice nie są godni zaufania w sprawach ideologicznych (w szczytowym momencie w systemie uczyło się dwa i pół miliona dzieci11). Gdy antropologia upowszechniła się jako nauka – zwłaszcza wśród podróżników, byłych uczniów szkół publicznych – ekscytowano się doniesieniami, że w wielu kulturach tradycyjnych odseparowuje się dzieci od rodzin w ramach kultu inicjacji i doskonalenia najmłodszych w sztuce przetrwania. Brytyjscy kolonialiści w Kenii byli oczarowani Masajami i ich niezależnością myślenia, idealizowali ich nawet jako afrykańską wersję rycerzy króla Artura. Szkoły z internatem porównywano do masajskiego zwyczaju odosobniania całych grup nastolatków w tym samym wieku – tak zwanego morani. Wspólne życie miało pozwolić im nabyć umiejętności konieczne, by stać się dorosłym wojownikiem.
Jednak we wszystkich tych społecznościach rytualna separacja następuje w wieku dojrzewania lub po nim i trwa kilka miesięcy. Nigdzie – ani w kulturach tradycyjnych, ani w nowoczesnych – nie oddziela się siedmio- czy ośmioletnich dzieci od ich rodzin na osiem lub więcej miesięcy w roku przez dziesięć lat. Nawet w starożytnej Sparcie – z jej kultem wojownika – której legendarna praktyka hartowania dzieci była tak podziwiana, że kilka szkół przyjęło jako swoje motta spartańskie porzekadła12, separacja trwała kilka dni, a nie ciągnęła się miesiącami.
Aż do drugiej wojny światowej w klasie społecznej korzystającej ze szkół z internatem dzieci były najpierw wychowywane w rodzinnym domu przez służbę i guwernantki. Według teorii więzi dominującej w nauce o rozwoju dziecka każdy malec potrzebuje kochającej osoby, której może ufać, która da mu poczucie ciągłości i bezpieczeństwa. Płatna matka, owszem, może mu to wszystko dać. Ale żadna szkoła nie zapewni przytulania.
W połowie XVIII wieku zaczęła się dyskusja o roli matek i pożytku ze szkół. Ukazało się mnóstwo poradników dotyczących zarządzania gospodarstwem domowym i wychowywania dzieci – często autorstwa kobiet. Zwykle podkreślano w nich, jak istotna jest rola matek, zwłaszcza w wychowaniu synów. Do połowy