Wypalenie. Emily Nagoski
sypią się nam emocje. Jednak kiedy w 1975 roku Herbert Freudenberger ukuł ten termin, w jego definicji zawarł trzy elementy składowe:
1 wyczerpanie emocjonalne – zmęczenie, które pojawia się, kiedy zbyt mocno i zbyt długo się czymś przejmujemy;
2 depersonalizacja – zanik empatii, troski i współczucia;
3 obniżone poczucie spełnienia – nieodparte wrażenie daremności i bezcelowości naszych działań: poczucie, że nic, co robimy, nie ma większego sensu[1].
Wypalenie jest szeroko rozpowszechnionym (to mało powiedziane!) problemem. Od dwudziestu do trzydziestu procent nauczycieli w USA odczuwa wypalenie na poziomie wysokim lub umiarkowanie wysokim[2]. Podobne wyniki dały badania wśród wykładowców uniwersyteckich i pracowników międzynarodowych organizacji pomocy humanitarnej[3]. W służbie zdrowia odsetek ten sięga nawet pięćdziesięciu dwóch procent[4]. Niemal wszystkie badania dotyczące wypalenia skupiają się na wypaleniu zawodowym – zwłaszcza w zawodach związanych z szeroko pojętym pomaganiem innym, na przykład w szkolnictwie czy pielęgniarstwie – ale coraz mocniej podkreślana jest również kwestia „wypalenia rodzicielskiego”[5].
Przez czterdzieści lat badań nad wypaleniem udało się ustalić, że to pierwszy z elementów oryginalnej definicji – wyczerpanie emocjonalne – ma najsilniejszy negatywny wpływ na zdrowie, relacje z ludźmi i życie zawodowe, zwłaszcza u kobiet[6].
To czym właściwie są te „emocje” i jak można je „wyczerpać”?
Na najbardziej podstawowym poziomie emocja to reakcja mózgu na bodziec polegająca na wydzieleniu substancji neurochemicznych. Kiedy widzisz osobę, w której się podkochujesz, mózg wydziela mieszankę związków chemicznych, uruchamiając tym samym lawinę reakcji fizjologicznych – serce zaczyna mocniej bić, następują zmiany hormonalne, coś łaskocze w żołądku. Bierzesz głęboki oddech, wzdychasz. Zmienia się wyraz twojej twarzy, może się rumienisz, nawet ton głosu staje się cieplejszy. Umysł podsuwa wspomnienia związane z sympatią i fantazje o wspólnej przyszłości, nagle ogarnia cię przemożna chęć, żeby podejść i się przywitać. Niemal wszystkie układy w organizmie reagują na chemiczno-elektryczną lawinę uruchomioną na widok tej osoby.
To właśnie emocja. Automatyczna, natychmiastowa. Odczuwana na każdym kroku, mająca wpływ na każdą sytuację. Dzieje się to przez cały czas – jednocześnie doświadczamy wielu różnych emocji, często w reakcji na jeden bodziec. Może nas kusić, żeby podejść do obiektu zauroczenia, a jednocześnie mamy ochotę obrócić się na pięcie i udawać, że go nie zauważyłyśmy.
Pozostawione same sobie emocje – natychmiastowe, ogarniające cały organizm reakcje na jakiś bodziec – same się skończą. Przenosimy uwagę z sympatii na jakiś inny temat i fala amorów mija, do czasu gdy znów nie wpadniemy na tę osobę – czy to w myślach, czy na ulicy. To samo dotyczy ukłucia bólu, które czujesz, kiedy ktoś jest dla ciebie okrutny, albo odruchu obrzydzenia wywołanego przez nieprzyjemny zapach. Po prostu przemijają.
Można więc powiedzieć, że emocje są jak tunele. Jeśli przejdziesz przez nie do końca, dotrzesz do światełka na końcu.
Wyczerpanie zaś to skutek „utknięcia” w jakiejś emocji.
Możemy utknąć po prostu dlatego, że wciąż jesteśmy wystawiane na sytuacje, które aktywują daną emocję – na przykład obiekt zakochania towarzyszy nam codziennie, od rana do wieczora, nawet jeśli tylko w myślach, więc więźniemy w jego pragnieniu. Albo dzień po dniu wracamy do stresującej pracy. Nic dziwnego, że zawody opiekuńcze są tak wyczerpujące – przez cały dzień ma się do czynienia z ludźmi potrzebującymi wsparcia. Nic dziwnego, że tak wyczerpujące jest rodzicielstwo – rodzicem zostaje się na zawsze. Bez przerwy przechodzi się przez tunel.
Czasem utykamy, bo nie możemy znaleźć wyjścia. Najtrudniejsze uczucia – wściekłość, żal, rozpacz, bezsilność – mogą być zbyt zdradliwe, żeby przedzierać się przez nie samotnie. Gubimy się i potrzebujemy drugiej osoby, kochającego wsparcia, które pomoże nam odnaleźć właściwą drogę.
A czasem grzęźniemy dlatego, że wpadamy w pułapkę, która uniemożliwia nam wydostanie się z tunelu.
Dotyczy to wielu z nas, a wszystkiemu winny jest tak zwany syndrom „istoty dającej”.
W książce Down Girl: The Logic of Misogyny [Siad! Logika mizoginii] filozofka Kate Manne opisuje system, w którym od jednej klasy ludzi, „istot dających”[7], oczekuje się obdarzania swoim czasem, uwagą, uczuciami i ciałami innej klasy: „istot żyjących”[8]. Terminy te implikują wniosek, że istoty żyjące mają moralny obowiązek „żyć” i wyrażać swoje jestestwo, podczas gdy istoty dające są moralnie zobowiązane „dawać” istotę swojego człowieczeństwa istotom żyjącym. Spróbuj się domyślić, do której klasy zaliczają się zwykle kobiety.
W życiu codziennym dynamika tych relacji jest bardziej skomplikowana i subtelna, ale spróbujmy sobie wyobrazić jej karykaturalną wersję: istoty dające są „troskliwymi, kochającymi służącymi” istot żyjących[9]. Obowiązkiem dających jest oddanie całego swego jestestwa żyjącym, żeby żyjący mogli osiągnąć pełnię człowieczeństwa. Od dających oczekuje się zrzeczenia się wszelkiej władzy czy zasobów, jakie uda im się zdobyć: pracy, miłości, ciała. Należą one do żyjących.
Istoty dające muszą być zawsze „ładne, szczęśliwe, spokojne, wspaniałomyślne i wyczulone na potrzeby innych”, co jednocześnie oznacza, że nigdy nie mogą być brzydkie, smutne, zdenerwowane, ambitne ani wyczulone na własne potrzeby. Dający nie powinni niczego potrzebować. Gdyby odważyli się o coś poprosić albo – broń Boże! – czegoś zażądać, naruszyliby zasady swojej roli i mogliby zostać ukarani. A jeśli istota dająca nie zechce posłusznie i z uśmiechem na twarzy oddać istocie żyjącej wszystkiego, czego ta zapragnie, za to również może grozić jej kara, poniżenie czy nawet unicestwienie.
Choćbyśmy próbowali, nie udałoby nam się zaprojektować wydajniejszego systemu powodującego wypalenie u połowy ludzkości.
Wyczerpanie emocjonalne pojawia się, kiedy tkwimy w danej emocji i nie możemy dojść do końca tunelu. Cierpiącym na syndrom istoty dającej nie wolno kłopotać otoczenia, zawracać nikomu głowy jakimiś tam emocjami, więc utykają w sytuacji, która uniemożliwia im swobodne przemieszczanie się w tunelu. Za próbę ruchu może im nawet grozić kara.
Nasze wyposażone w instynkt samozachowawczy ciała podświadomie wiedzą, że syndrom istoty dającej powoli nas zabija. Dlatego wciąż próbujemy a to treningu uważności, a to zielonych koktajli, podążamy za coraz to nowszymi trendami zdrowotnymi. Jednak instynkt samozachowawczy musi nieustannie walczyć z głosem w naszych głowach wmawiającym nam, że to samolubne. Wysiłki mające na celu troskę o swoje dobre samopoczucie mogą więc wręcz pogorszyć naszą sytuację i sprowokować jeszcze dotkliwszą karę, czy to ze strony otoczenia, czy nas samych. No bo jakże śmiemy o siebie dbać?
Syndrom istoty dającej to choroba.
Ta książka jest naszą receptą.
Podzieliłyśmy Wypalenie na trzy części. Część I nosi tytuł Co bierzesz ze sobą.
W Imperium kontratakuje, piątym epizodzie serii Gwiezdne wojny, Luke Skywalker widzi groźnie wyglądającą jaskinię. Patrząc z niepokojem na wejście do pieczary, pyta Yodę, swojego mistrza: „Co tam jest?”.
„Tylko to, co bierzesz ze sobą” – odpowiada Yoda.
W pierwszej części książki omawiamy trzy elementy, które weźmiemy ze sobą w podróż z naszą bohaterką: cykl reakcji stresowej,