Kajś. Zbigniew Rokita
zwolenników górnośląskiej niepodległości. Nie tylko jej nie proklamują, ale też decydują, że w plebiscycie wyboru należy dokonać jedynie między Polską i Niemcami. Nie ma trzeciej opcji: Republiki Górnośląskiej.
Czy takie państwo miałoby rację bytu?
Utworzona na terytorium plebiscytowym republika miałaby w 1921 roku najpewniej tylu mieszkańców co ówczesne Litwa czy Urugwaj, około dwukrotnie więcej niż Estonia, Albania lub Paragwaj.
Dominowałaby kultura niemiecka, prawdopodobnie postępowałaby germanizacja obywateli (głównie dobrowolna), którzy jednocześnie oddalaliby się od polskości. Po kilkunastu latach mogłyby silnie wybrzmieć postulaty powrotu do Niemiec, a Freistaat najpewniej podzieliłby los Austrii i w przededniu II wojny światowej zostałby wchłonięty przez Hitlera. Później bądź zostałby przyłączony do Polski, bądź byłby okupowany przez aliantów co najmniej do lat pięćdziesiątych, aby następnie po dziś dzień zachować niezależność.
Temat żyje do dzisiaj – choć raczej jako część miejscowej mitologii, tak samo jak polska kolonia na Madagaskarze. Kazimierz Kutz mówił: „Wszystko byłoby inaczej, gdyby na początku XX wieku Śląsk stał się samodzielnym państwem. […] Mógłby stać się taką środkowoeuropejską Szwajcarią. A tak Śląsk zawsze jest traktowany jako margines, jako ciało obce. A to w Niemczech, a to w Polsce”4.
Po ogłoszeniu traktatu wersalskiego starania Ślązaków o własne państwo słabną. Wielu działaczy niepodległościowych dołącza bądź do obozu polskiego, bądź do niemieckiego. Starają się wywalczyć taką samodzielność, jaka wydaje im się możliwa – na przykład status niemieckiego kraju związkowego na wzór Bawarii.
Na Górnym Śląsku toczy się cicha wojna polsko-niemiecka. Toczy się, ale tak, żeby nikt nikogo nie złapał za rękę. Wydarzenia tego czasu dziś nazwano by wojną hybrydową.
Pochłonie ona kilka tysięcy istnień, znaczna część z nich to cywile. Sytuacja co jakiś czas staje się tak napięta, że pęka jak wrzód i ludzie rzucają się sobie do gardeł. Później te kilkudniowe chaotyczne rozruchy nazwą powstaniami – pierwszym i drugim – ale wówczas są one tylko bardziej intensywnymi momentami codzienności. W tych latach nikogo nie dziwią bójki, draki, strzelaniny, zamachy.
Polska każdą swoją granicę wyszarpuje zębami i pazurami – poza granicą z Rumunią, dawną austro-węgierską rubieżą Bukowiny i Galicji, jedyną, gdzie jakoś można się było dogadać. Na Górnym Śląsku powołuje się na Wilsonowskie prawo narodów do samostanowienia, co nie przeszkadza jej wchłonąć ogromnych terenów Europy Wschodniej, na których dominować będą inne narody, również mające ambicje niepodległościowe – Litwini, Ukraińcy czy Białorusini. Polacy w Polsce będą stanowić raptem dwie trzecie ludności. Idea Wilsona nie może się bowiem ziścić w regionie, gdzie narodów jest tak dużo. W Europie Środkowo-Południowo-Wschodniej często przebiega to tak: rozmontowuje się imperia, na ich miejscu powstają państwa średnie, które wchłaniają ogromne mniejszości narodowe i dla tych mniejszości same stają się zaborcami.
Moje rodzinne Gliwice w okresie plebiscytowym są główną siedzibą francuskiego kontyngentu wojskowego, bo Francuzi wraz z Brytyjczykami i Włochami kontrolują region. Paryż wysyła tu oddziały strzelców alpejskich. Ponoć błędnie zrozumiano słowo „górny” i uznano, że region leży w górach. Pozostałością po ich obecności jest pomnik w gliwickim parku Starokozielskim, na nim widnieją dziesiątki nazwisk poległych tu Francuzów. Lubię tam przychodzić i odczytywać nazwiska tych ludzi. Canonnier Jean-Pierre Abadie, Capitaine Maurice Gavelle, Chasseur Vuiglio François.
Na miejscu parku jeszcze kilkadziesiąt lat temu znajdował się cmentarz. Nie przeprowadzono pełnej ekshumacji, między drzewami, ławkami i alejkami wciąż można znaleźć wystające z ziemi tu i ówdzie fragmenty dawnych niemieckich grobów. Grobów ludzi, w których śmierć w tym miejscu nie wierzę, bo jeśli chodzi o gliwicką historię, jestem agnostykiem.
7
Zbliża się plebiscyt. Arka Bożek w swoich pamiętnikach przytacza słowa niejakiego Franciszka Badury: „Tam w Polsce bieda, u nas dobrobyt. Zobaczycie, że Was opadną ci panowie z Galicji jak szarańcza. Na koniec wy pozostaniecie głupcami, jakeście zresztą przed tym byli. Modlę się po polsku, spowiadam po polsku i gadam po polsku, ale u Niemca mam się dobrze. Czegóż mi więcej trzeba? Będę się stawiał? Przecież głową muru nie przebiję. Ostatecznie – są Niemcy, jestem Niemcem, będzie Polska, będę wtedy i ja Polakiem”5.
Gdy przychodzi do głosowania, słowa Badury wyrażają nastroje ogromnej części Ślązaków. Część chce niepodległego Górnego Śląska, część myśli o narodowości, część o religii, część o swoim brzuchu lub o godności. Jedni chcą czegoś nowego, inni wolą znane. Dla tych Ślązaków, którzy kierują się bardziej bezpieczeństwem, mniej ideami, wybór między Niemcami i Polską brzmi: lepszy gołąb w garści niż wróbel na dachu. Byt określa świadomość częściej niż świadomość byt.
Przenikają się rozmaite motywacje. Tu nie ma liczb, badań socjologicznych. Jest suma obaw, nadziei rekonstruowana z ułamków. Jest też pewność, że opowieść o śląskim ludzie, który stanął do walki narodowowyzwoleńczej z niemieckim okupantem, to tylko wycinek rzeczywistości, a wycinki są prawdziwe dopóty, dopóki nie zaczyna się udawać, że nie są tylko wycinkami.
Berlin i Warszawa wyczuwają ten gąszcz motywacji i prześcigają się w obietnicach. Wiedzą, że losy plebiscytu bardziej niż od składu narodowościowego Śląska zależą od tego, w jakim państwie chcą żyć jego mieszkańcy.
Do niedawna Niemcy miały nad Polską znaczną przewagę w walce o dusze Ślązaków. Była to przewaga natury ontologicznej – Niemcy istniały. Od niedawna Polska też istnieje, ale słowa dopiero stają się ciałem. To już zygota, a jeszcze relikwia. Powoli pokrywa się mięśniami, skórą, łapie wagę. Nie wiadomo, jakimi żyłami i arteriami obrośnie, czy obok Wisły i Bugu popłynie przez nie również Niemen, a może też Odra i Dniepr. Zyskuje nowe organy: Wilno, Lwów, Poznań, niektórzy marzą o Kijowie, Mińsku, Gdańsku. Ale to ciało ma wciąż słaby układ immunologiczny, nie wiadomo, czy zaś nie wyzionie ducha, jeśli przypałęta się byle choróbsko. Dla współczesnych nieistnienie Polski jest wszak stanem bardziej naturalnym niż jej istnienie. Bo tak Bogiem a prawdą, gdy przychodzi do plebiscytu, o odrodzonej Polsce Ślązacy wiele nie wiedzą. Polska jest plotką. Polska się rozstrzyga, nie wiadomo, na co się głosuje.
Górny Śląsk nigdy jeszcze nie był tak rozpolitykowany. Dyskutuje się w kopalniach, hutach, antryjach, na rynkach, placach, w sieniach, wszędzie. Ślązacy muszą się dobrze namyślić, bo to pierwsza taka granda. Zawsze to wielcy panowie strugali, gnietli i zmiatali tutejsze granice, teraz dziwi, że chcą poznać zdanie Pyjtra z Kieferstädtel czy Trudy z Pilchowitz. I choć walka toczy się tu przede wszystkim o przemysł i ziemię, to zdania dwóch milionów Ślązaków nie będzie można puścić zupełnie mimo uszu.
Wspomnień o podziałach, które przebiegały w poprzek rodzin, zachowało się całe mnóstwo. Najbardziej działa mi na wyobraźnię wzmianka polskiego działacza niepodległościowego Józefa Syski o rodzinie, w której matka była Niemką i przekonywała dzieci do Niemiec, a ojciec Ślązakiem ducha polskiego i przekonywał je do Polski. Zwolennicy jednej i drugiej opcji żyli razem od pokoleń i długo nie wiedzieli, że mają różne zdania, bo długo ich mieć nie musieli i nie mieli. Różne zdania w tej sprawie to nowa moda, franca, która dopiero się przypałętała.
8
Czytając o plebiscycie, trafiam na książkę Osiem wieków Ostropy pod redakcją Piotra Góreckiego, a tam – na ślad rolnika Josefa Krauthakela. Josef urodził się w 1839 roku i pochodził z obrosłej legendami „germańskiej” osady Schönwald (dziś część Gliwic o nazwie Bojków). Jedynej na przemysłowym Śląsku w pełni niemieckiej wsi. Za plebiscytu i później wioska pokazywana jest jako dowód na germański