Cymanowski chłód. Magdalena Witkiewicz

Cymanowski chłód - Magdalena Witkiewicz


Скачать книгу
ma złej pogody, są tylko niewłaściwe ubrania.

      Ilona spojrzała na swój cienki błękitny płaszczyk i buty na wysokim obcasie.

      – Moje są zdecydowanie niewłaściwe! Nie miałam jednak dużego wyboru, bo przyjechałam tu na rodzinną uroczystość, a nie na piesze wycieczki.

      – To następnym razem trzeba przyjechać przygotowaną na zwiedzanie okolicy.

      – Być może – zgodziłam się. – Szczerze powiedziawszy, ja nawet nie wiedziałam, że trafię akurat tutaj.

      – To koniecznie musi pani do nas wrócić – stwierdził mężczyzna. – Pensjonat odremontowany, ludzie sobie chwalą. Zadowoleni wyjeżdżają.

      – Myśli pan, że będzie coś wolnego? – zapytałam nieśmiało.

      – Adam, nie pan. Po prostu Adam – poprawił mnie. – Weekendy są pewnie zajęte, ludzie teraz śluby robią i chrzciny, niezależnie, czy lato, czy deszczowa jesień. Ale nie ma chyba pełnego obłożenia. W tygodniu przeważnie jesienią jest pusto. Czasem sobie mieszkam w różnych pokojach, bo grzać trzeba, żeby ściany się do cna nie wyziębiły.

      – Zapytam gospodarzy. – Uśmiechnęłam się. – Kocham takie klimaty. Zresztą czuję, że powinnam tu chwilę pobyć.

      Pomyślałam o samotnych świeczkach na pomoście…

      – I z pewnością wezmę ze sobą puchową kurtkę, czapkę i lepsze buty – powiedziałam, gdy parkowaliśmy przed Cymanowskim Młynem. – Dziękuję za podwiezienie.

      – Nie ma za co. – Adam wzruszył ramionami. – Gdybym zjawił się chwilę później, pewnie musiałbym zbierać z ulicy niebieski sopel lodu. A tak to coś z pani jeszcze zostało.

      – Mów mi po imieniu.

      – Dobrze, Ilona – poprawił się. – Cieszę się, że z ciebie coś zostało. Jakaś iskra życia.

      – Temperatura taka, że o iskrę trudno!

      – W pensjonacie nie będzie ci zimno, nawet gdy przyjedziesz w srogą zimę.

      Nawet dobrze, że Adam mnie podwiózł, bo podczas tego spaceru bardzo zmarzłam. I nie wiem, czy to wina przejmującego zimna, które poczułam nad jeziorem, gdy pomyślałam o rodzicach, czy kwestia typowej listopadowej pogody.

      – Nie mogła ta twoja ciotka mieć rocznicy ślubu w ciepłych krajach? – powiedziałam, gdy weszłam do pokoju, w którym Marek czytał książkę. – Na przykład Grecja czy Tajlandia? Może byłoby cieplej – zażartowałam, zdejmując płaszcz.

      – Moja ciotka w życiu nie leciała samolotem. Wydaje mi się, że jakby weszła na pokład, to od razu trzeba by pogrzeb wyprawiać.

      – Zawsze to okazja, by się spotkać w rodzinnym gronie – mruknęłam, puszczając do niego oczko. – Chociaż oczywiście wolę rocznice ślubów. Zawsze to bardziej optymistyczne wydarzenie.

      – Ciotka zawsze powtarzała wujkowi, że muszą hucznie świętować każdą rocznicę ślubu, bo nie wiadomo, ile wytrzymają razem – stwierdził Marek. – Kłócą się bardzo, najbardziej z całej rodziny, ale chyba też są najlepszym małżeństwem. I faktycznie na ich rocznicach jestem często. Może nie co roku, ale obchodzą z przytupem każdą pięciolatkę. O ile akurat znowu się nie kłócą.

      – Może po prostu lubią się godzić.

      – Pewnie tak.

      – Widziałeś się już ze swoją rodziną? – zapytałam.

      – Nie, chyba tylko my przyjechaliśmy wcześniej. Mieliśmy najdłuższą drogę, pozostali przyjeżdżają najdalej z Kartuz.

      – Gdybym cię nie znała, pomyślałabym, że chcesz mnie zbałamucić i dlatego chciałeś spędzić ze mną romantyczną noc.

      – Za dobrze się znamy na takie podchody – odparł Marek. – Tylko bym spróbował…

      – A chciałbyś spróbować?

      – Ilonka…

      – Wiem, wiem. Nie jestem w twoim typie.

      – No. I na tym poprzestańmy.

      Pocałowałam Marka w policzek. Kochałam go jak brata. Kiedyś, dawno temu, myśleliśmy oboje, że z tej naszej przyjaźni może być coś więcej, ale nic z tego nie wyszło. Jakiś czas później się okazało dlaczego. Faktycznie nie byłam w jego typie. Żadna kobieta nie była.

      Marek wyszedł, a ja zdjęłam mokre ciuchy i na chwilę schowałam się pod kołdrą. Nie miałam nastroju na imprezowanie, uśmiechanie się do krewnych Marka i prowadzenie rozmów o niczym. Teraz myślałam tylko o tym, żeby jak najszybciej znaleźć gospodarzy i zapytać, czy mogę przyjechać tutaj na kilka dni. Czułam, że to dobrze mi zrobi. Taki zupełny detoks od pracy, w leśnej głuszy. Mogłabym na spokojnie się zastanowić nad swoim dalszym życiem. Taki totalny reset pod bacznym okiem przodków.

      Uśmiechnęłam się. Chyba właśnie przez tych przodków Zawiślak nie był zadowolony z mojej obecności w Cymanowskim Młynie, ale przecież ja nie miałam żadnych złych intencji. On był właścicielem pensjonatu, ale wolałabym zapytać jego narzeczoną.

      To jednak na razie musiało poczekać, bo przecież obiecałam Markowi, że będę najbardziej czarującą partnerką, jaką sobie można wymarzyć. Pewnie gdybym wiedziała, dokąd mnie zabiera, nawet bym tu nie przyjechała. Skoro jednak stało się inaczej, musiałam szybko wejść w rolę. Goście mieli zjawić się lada chwila, a ja byłam jeszcze w proszku. Nadal było mi zimno, więc wzięłam gorący prysznic. Może przyjazd w taką pogodę na urlop tutaj nie był dobrym pomysłem? Powinnam wybrać się raczej do ciepłych krajów, a nie do zimnego pensjonatu na Kaszubach.

      Dopiero gdy wystrojona i wsparta o ramię Marka zeszłam na dół do salonu i wypiłam od razu dwa kieliszki szampana, poczułam, że wreszcie się rozgrzałam i mogę zacząć udawać zakochaną do nieprzytomności w moim towarzyszu dziewczynę.

      Podano najpierw kawę i ciasto. Myślałam, że będzie obiad, ale podobno już wszyscy byli po. Nie powiem, podobał mi się ten zwyczaj. Po chwili alkohol lał się co chwilę do kieliszków, Marek zapatrzył się na kelnera, a ja poczułam, że muszę się przewietrzyć, bo inaczej źle się to dla mnie skończy. Albo dla Marka, który co prawda zrobił na ciotkach bardzo dobre wrażenie, przyprowadzając mnie ze sobą, ale kompletnie się mną nie interesował.

      – Mareczku, ale piękną pannę przed nami ukrywałeś! – przekrzykiwała się jedna przez drugą.

      – Cicha woda brzegi rwie!

      – A wiesz, Krysiu, oni nawet pokój mają wspólny!

      – Nie może być! Pokój wspólny? W naszych czasach…

      – Irenko, w naszych czasach nie było pokojów wspólnych, ale siano było! – Zarechotał jakiś wujek, czerwony od nadmiaru wódki i tabaki, którą to co jakiś czas wciągał.

      – Chodź, Mareczku, zatańcz no z ciotką. – Jedna z najbardziej rozgadanych kobiet wzięła go za rękę. – No patrz, ledwo pieluchy ci zmieniałam, a ty już taką pannę przyprowadzasz. – Z niedowierzaniem pokręciła głową.

      Znałam takie klimaty. Wszędzie tak samo. Niezależnie, czy jesteś na Mazowszu, czy na Kaszubach. Zawsze ciotki zainteresowane zmianą stanu cywilnego, a potem dziećmi, które mają się pojawić w rodzinie. Trochę mi chyba tego brakowało. Takich rodzinnych sprzeczek, docinków. Kiedyś, gdy rodzice jeszcze żyli, często braliśmy udział w takich imprezach.


Скачать книгу