Dom dzienny, dom nocny. Olga Tokarczuk
wymknął się śmierci, a może nawet sam ten gatunek wytypował go jedynego do nieśmiertelności, żeby świadczył na wieki o jego istnieniu.
Przewodniki o Pietnie
Pietno występuje w przewodnikach jako pewnego rodzaju anomalia, bo przecież nie jest to atrakcja turystyczna. Na przykład w znanym wszystkim różowym przewodniku po Sudetach jest napisane, że jest to jedyna wieś w Polsce usytuowana w taki sposób, że od października do marca z tej osady nie widać słońca, od wschodu, południa otaczają ją bowiem Góry Suche, od zachodu zaś jedne z najwyższych wzniesień Wzgórz Włodzickich. W przewodniku po Górach Śląskich z 1949 roku o Pietnie piszą: „Pietno, osada położona na północny zachód od Nowej Rudy, nad Marcowskim Potokiem. Pierwsze wzmianki pochodzą z 1743 roku (jako Einsiedler). Ludność w 1778 roku – 57; w 1840 – 112; w 1933 – 92, po wojnie, w roku 1947 – 39. W 1840 roku znajdowało się tam 21 domów, a właścicielem był hrabia von Goetzen. W dolnej części potoku powstał młyn wodny. Po 1945 roku osada częściowo wyludniła się. Wieś jest położona wgłębokiej, malowniczej dolinie. Znana ze szczególnego usytuowania, które sprawia, że w okresie zimowym nie dochodzą do niej bezpośrednio promienie słoneczne”.
Flammulina
Flammulina jest grzybem, który rośnie zimą. Od października do kwietnia żywi się martwymi drzewami. Pięknie pachnie i świetnie smakuje. Trudno jej nie zauważyć – jest żółta jak miód. Nikt jednak nie zbiera zimą grzybów. Ludzie umówili się, że grzyby zbiera się jesienią. Dlatego flammulina przypomina człowieka, który urodził się nie w swojej epoce, za późno, i wszystko wydaje mu się martwe, zastygłe; żyje w czasie, w którym dla jego gatunku skończył się świat. Widzi wokół siebie tylko ponury zimowy krajobraz, czasem prószy śnieg i pokrywa żółte kapelusze białymi koronkami. Widzi szczątki innych grzybów – pokryte białym nalotem zajączki o nogach osłabionych zgnilizną, padłe podgrzybki, wymiękłe od wilgoci huby.
Agnieszka przychodziła do mnie na kawę prawie zawsze wtedy, gdy robiłam z flammuliny krokiety. Musiałam kojarzyć jej się z tymi zimowymi grzybami. Siadała na tym samym krześle, które upodobała sobie Marta. Agnieszka mieszkała nad Pietnem, widziała Pietno z góry w całej jego okazałości i nędzy. Widziała pijanych mężczyzn i wałęsające się dzieci. Widziała kobiety, które ciągnęły na chwiejnych nogach drzewo z gór. Pewnie też pijane. Słyszała skowyt psów, ryczenie krów, łomot radia Jaśka Bobola, które zawsze chwytało tylko jedną, lokalną stację, oglądała strumień pełen kaczych odchodów, mroczny cień w całej wsi, wyleniałe koty, popsute maszyny, nieczynne stare pompy. To dlatego Agnieszka miała tak wiele do powiedzenia. Całymi dniami siedziała przed domem na ławeczce, robiła na szydełku serwetki i patrzyła na Pietno z góry. Miała obraz panoramiczny, kolorowy, trójwymiarowy, ciekawszy niż Polsat. Na dodatek męża Agnieszki nigdy nie było w domu. Wypasał owce Bóg wie gdzie, a zimą pracował w lesie. Poza tym pił, jak wszyscy. Z dziećmi im się nie poszczęściło, więc Agnieszka musiała dużo mówić, gdy tylko znalazła kogoś chętnego, kto zechciałby jej słuchać. Gdy się bowiem ma dzieci, zapasy słów szybko się rozchodzą.
Ale dziś nie pociągał jej temat Pietna. Sunęła wzrokiem za ruchami patelni z naleśnikami i drobniutkimi łyczkami piła kawę.
– Kiedy jeszcze pracowałam w Blachobycie, to były czasy – powiedziała i umilkła na długą chwilę.
Wiedziałam, że ją zwolnili kilka lat temu.
Blachobyt co roku organizował wycieczki dla pracowników. Kiedyś z taką wycieczką Agnieszka pojechała do Oświęcimia. Było pięknie. Mężczyźni pili wódkę w autokarze, a kobiety śpiewały wszystkie piosenki, jakie znały. Przez całą drogę. Agnieszka nigdy nie zapomni Oświęcimia. Był tam sklep, nieduży, spożywczy, zbudowany z pustaków. Gdy wysiedli rano po całonocnej podróży z autokaru, właśnie ten sklep otwarto. Okazało się, że mieli tam akurat dostawę oleju, a wtedy nic, zupełnie nic nie było w sklepach. Najwyżej musztarda i ocet. A tu sprzedawali olej, ile kto chciał, nie po jednej butelce czy po dwie, ale ile kto chciał. Więc ustawiali się wszyscy w kolejkę i brali ten olej, ile kto chciał. Agnieszka wzięła chyba z dziesięć butelek. Sprzedali jej. Nic nie mówili, nie żądali kartek, nie liczyli. Miała potem ten olej chyba ze dwa lata, bo ile oleju można wysmażyć. Tylko do placków ziemniaczanych, do grzybów, do ryby, więcej się oleju nie używa. Może nawet starczyło na trzy lata tego oleju z Oświęcimia.
Nie powiedziała nic więcej.
A krokiety z flammuliny robi się tak:
10 naleśników
pół kilo grzybów
jedna cebula
dwie kromki czerstwego ciemnego chleba
sól, pieprz, gałka muszkatołowa
dwie łyżki bułki tartej
półłyżki margaryny
masło do smażenia grzybów
łyżka śmietany
pół szklanki mleka
jedno jajko
Cebulę trzeba zeszklić na maśle. Potem wrzucić drobno pokrojone grzyby, posolić, popieprzyć i dodać gałkę muszkatołową na czubek noża. Smażyć 10 minut. W tym czasie namoczyć chleb w mleku, odcisnąć i zmielić przez maszynkę. Dodać do grzybów z jajkiem i śmietaną. Farsz zawinąć w naleśniki, obtoczyć w bułce tartej i podsmażyć na margarynie.
Grzybość
Gdybym nie była człowiekiem, byłabym grzybem. Grzybem obojętnym, nieczułym, o zimnej, śliskiej skórze, twardym i delikatnym zarazem. Rosłabym na przewróconych drzewach, mrocznie i złowrogo, zawsze w ciszy, rozczapierzonymi grzybowymi palcami ssałabym z nich resztki słońca. Rosłabym na tym, co umarło. Przenikałabym tę martwotę do czystej ziemi – tam moje grzybowe palce by się zatrzymywały. Byłabym mniejsza od drzew i krzaków, ale wyrastałabym ponad jagodniki. Byłabym nietrwała, lecz jako człowiek też przecież jestem nietrwała. Nie interesowałoby mnie słońce, nie wodziłabym za nim wzrokiem, nie czekałabym już nigdy, kiedy wzejdzie. Tęskniłabym tylko do wilgoci, wystawiałabym moje ciało do mgieł i deszczu, skraplałabym na sobie mokre powietrze. Nie odróżniałabym nocy od dnia, bo po co?
Miałabym tę samą zdolność co wszystkie grzyby – chowania się przed wzrokiem ludzi przez wprowadzanie w ich płochliwe myśli zamętu. Grzybiarze przechodziliby nade mną sennie z oczami wlepionymi przed siebie w barwne, migotliwe obrazy ze słońca i liści. Trzymałabym na uwięzi ich nogi, plątałabym je w ściółkę i zeschnięte kępy mchu. Z dołu widziałabym lewą, wewnętrzną stronę ich kurtek. Godzinami z wyrachowaniem trwałabym bez ruchu, ani nie rosłabym, ani nie starzała się, aż do lodowatego przekonania, że mam władzę nie tylko nad ludźmi, ale i czasem. Rosłabym tylko w najważniejszych momentach dnia i nocy – o świcie i o zmierzchu, gdy wszystko inne zajęte jest budzeniem się albo zapadaniem w sen. Grzyby są hipnotyzerami; dostały tę właściwość zamiast pazurów, szybkich nóg, zębów i rozumu.
Byłabym hojna dla wszelkiego robactwa; oddawałabym swoje ciało ślimakom i larwom owadów. Nigdy nie miałabym w sobie żadnego lęku, nie bałabym się śmierci. Cóż to jest śmierć, myślałabym, jedyne, co ci mogą zrobić, to oderwać cię od ziemi, poszatkować, usmażyć i zjeść.
Ego dormio et cor meum vigilat
– Marto, Marto, troszczysz się o wszystko – mówił do Marty Taki-a-Taki, gdy spotykał ją na drodze robiącą patykiem rowki dla odpływu wody.
Potem Taki-a-Taki popychał swój rower i szedł do Nowej Rudy po papierosy. Widziałam ich z okna. Marta kończyła swoje rowki i ostrożnie szła w dół. Trawa była już wysoka, właściwie nadawała się do koszenia. Wydawało mi się, że aż tutaj czuję zapach Marty –