Tajemnica eksplodujących zębów oraz inne ciekawostki z historii medycyny. Thomas Morris
w tkankach. W opisanym przypadku obraz nie był (jeszcze) aż tak dramatyczny (przyp. tłum.).
20 Marx M., Chirurgie clinique de l’Hôtel-Dieu, „Répertoire général d’anatomie et de physiologie pathologiques, et de clinique chirurgicale” 3 (1827), s. 108–109.
Postrzał z widelca do opiekania grzanek
Aż do XIX wieku większość ludzi wierzyła, że rana serca oznacza natychmiastową śmierć. Zgodnie z wielowiekową tradycją narząd ten był traktowany jako siedlisko emocji, siedziba duszy i centrum ludzkiego organizmu, naturalne zatem wydawało się założenie, że zranienie owej „fontanny sił witalnych”, jak nazywał serce szesnastowieczny chirurg Ambroise Paré, kładzie życiu kres. Taką samą opinię żywiło wielu lekarzy, bo czyż wielki Galen, najbardziej czczony autorytet zachodniej medycyny, nie napisał, że rany serca przynoszą nieunikniony zgon? To musiała być prawda.
Przedstawiciele wyższych sfer medycznych wiedzieli już, że mnóstwo dowodów świadczyło o czymś wręcz przeciwnym. Sam Paré badał zwłoki zabitego w pojedynku człowieka, który zdołał przebiec dwieście kroków z zadaną ostrą klingą rozległą raną serca. Inni znajdowali blizny w tkankach serca u pacjentów zmarłych z przyczyn naturalnych, były to pozostałości po zranieniach odniesionych całe miesiące lub lata wcześniej. Twierdzenie Galena zostało zatem całkowicie podważone, a mimo to w niektórych kręgach uparcie się utrzymywało jako lekarski mit. Z tego to powodu przypadki zachowania na długo życia (lub nawet wyzdrowienia) po zranieniu serca miały w latach trzydziestych XIX wieku wystarczający walor sensacyjności, by zasługiwać na opublikowanie. Poniższy przykład, nadesłany do czasopisma w 1834 roku przez Thomasa Davisa z Upton-upon-Severn w Worcestershire, zalicza się do najciekawszych. Davis podawał się za chirurga, lecz – jak wielu prowincjonalnych medyków w tamtym okresie – faktycznie był aptekarzem bez żadnych oficjalnych kwalifikacji21.
Pojedynczy przypadek ciała obcego znalezionego w sercu chłopca. Autor: Thomas Davis, chirurg, Upton-upon-Severn.
W sobotni wieczór 19 stycznia 1833 roku wezwano mnie do Williama Millsa, lat dziesięć, zamieszkałego w Boughton, dwie mile od Upton. Po przybyciu zostałem poinformowany przez jego rodziców, że syn postrzelił się z pistoletu sporządzonego z rękojeści składanego widelca do opiekania grzanek.
Z pewnością było to nietypowe powitanie lekarza. Jeśli się postanawia skonstruować zaimprowizowaną broń palną, to widelec do opiekania grzanek nie jest narzędziem, które przychodzi na myśl w pierwszej kolejności.
Żeby wykonać zamek pistoletu, [chłopiec] wbił w rękojeść drewniany czop długości około trzech cali22. Otwór zapałowy został wywiercony już po umieszczeniu w wydrążonej części rękojeści ładunku prochu.
Pomysłowe, nawet jeśli nieszczególnie mądre.
W rezultacie w momencie zapalenia się prochu wybuch wypchnął prowizoryczny zamek, czyli kawałek patyka, z lufowej części pistoletu z taką siłą, że wbił się on w klatkę piersiową chłopca między trzecim a czwartym żebrem po prawej stronie i zniknął. Bezpośrednio po wypadku chłopiec przyszedł do domu, przemierzając dystans około czterdziestu jardów23.
Fakt, że nadal mógł chodzić, wydawał się pomyślnym znakiem, a kiedy medyk go zbadał, przypadek zrazu nie sprawiał wrażenia poważnego.
Do czasu, kiedy go obejrzałem, stracił znaczną ilość krwi i wyglądał na bardzo osłabionego. Kiedy go obróciłem na prawy bok, z otworu, przez który patyk wniknął do klatki piersiowej, wydobył się strumień krwi żylnej. Upłynęło kilka godzin, zanim zaszła jakakolwiek reakcja. [Chłopiec] Nie uskarżał się na żadne dolegliwości bólowe.
W następstwie tego incydentu pacjent rzeczywiście nie sprawiał wrażenia, by uraz wywarł nań poważny wpływ.
Przez pierwsze dziesięć lub czternaście dni po wypadku wydawał się powracać do zdrowia, w tym okresie raz przeszedł do ogrodu i z powrotem, przebywając dystans około osiemdziesięciu jardów24; kiedy tam przebywał, zajmował się kwiatami i nawet spulchniał glebę.
Hobby: ogrodnictwo i broń palna. Odrobinę dziwaczna kombinacja jak na dziesięciolatka.
Zawsze twierdził, że czuje się dobrze, często bywał pogodny, a nawet wesoły. Nie było nic szczególnego w wyrazie jego twarzy z wyjątkiem tego, że miał raczej zbyt błyszczące oczy. Po pierwszych dwóch tygodniach w widoczny sposób zmizerniał, często miewał dreszcze, a po nich czuł się osłabiony. Tętno było bardzo szybkie. Nie kasłał ani nie odkrztuszał krwi. Wydzieliny były normalne. Przez cały okres choroby nie czuł bólu. Umarł wieczorem 25 lutego, dokładnie po pięciu tygodniach i dwóch dniach od wypadku.
Medyk w zasadzie nie miał żadnych możliwości interwencji. Nie był w stanie sprawdzić, gdzie w ciele chorego utkwił kawałek drewna, a bez środków znieczulających (pojawiły się dopiero po przeszło dekadzie) nie można było przeprowadzić operacji zwiadowczej. Przeprowadzono za to sekcję zwłok; do doktora Davisa przyłączyło się trzech kolegów oraz, co dziwne, ojciec chłopca.
Po otworzeniu klatki piersiowej uwidoczniła się mała blizna pomiędzy chrząstkami trzeciego i czwartego żebra po prawej stronie, około pół cala od mostka. Płuca miały wygląd całkiem zdrowy, z wyjątkiem małego guzka w prawym płucu, a w okolicy korzenia tego narządu, obok tętnicy płucnej, widać było niewielką błękitną plamę w tkance łącznej, odpowiadającą rozmiarami bliźnie w ścianie klatki piersiowej.
Wszystkie te spostrzeżenia zgadzały się z raną zadaną przez kawałek drewna, który najwyraźniej przeszedł przez ścianę klatki piersiowej pomiędzy dwoma żebrami i wniknął do prawego płuca. Wtedy jednak pojawiła się niespodzianka.
Serce z zewnątrz wyglądało na zdrowe. Kiedy je nacięto, żeby odsłonić prawy przedsionek i prawą komorę, ze zdumieniem znaleźliśmy w tejże komorze patyk, którego chłopiec użył jako zamka pistoletu. Jeden jego koniec opierał się o najdalszą część komory, w pobliżu koniuszka serca, wciskał się między beleczki mięśniowe a wewnętrzną powierzchnię narządu; drugi koniec opierał się o zastawkę przedsionkowo-komorową, naderwawszy część jej delikatnej struktury, i sam był pokryty grubym skrzepem krwi, dużym jak orzech włoski.
Patyk utknął wewnątrz prawej strony serca, która tłoczy krew odtlenowaną w kierunku płuc. Prawy przedsionek to jama, przez którą krew wpływa do serca, po czym przepływa przez zastawkę przedsionkowo-komorową prawą (trójdzielną) do tłoczącej krew jamy – prawej komory serca. Beleczki mięśniowe to szereg kolumn mięśniowych wystających w stronę światła komory. Patyk jakimś sposobem wklinował się pod nie, a wokół niego utworzył się duży skrzep krwi, czego należało się spodziewać w sytuacji, gdy ciało obce spędziło dłuższy czas w krwiobiegu.
Szukaliśmy jakiejkolwiek rany, zarówno samego serca, jak i osierdzia, przez którą patyk mógł był wniknąć w głąb komory, ale na próżno.
To znaczące spostrzeżenie. Gdyby patyk po prostu przebił ścianę serca, prawdopodobnie miałoby to dwa następstwa: po pierwsze, chłopiec prawie na pewno umarłby w ciągu paru minut – rana dostatecznie duża, by pomieścić tak masywny przedmiot, spowodowałaby katastrofalny krwotok; po drugie, gdyby jakimś nieprawdopodobnym trafem pacjent przeżył, po takim zdarzeniu pozostałaby w mięśniu sercowym wyraźna blizna.
Ten przypadek uderzył mnie jako najbardziej interesujący z odnotowanych. Przede wszystkim fakt, że to dziecko przeżyło taki wypadek jak utkwienie w prawej komorze serca patyka długości trzech cali i czuło się potem zdolne do wysiłku mięśniowego, wydaje