Czy mogę mówić ci mamo. Agata Komorowska
istotę akceptować i powoli się w niej zakochiwałam. Pisałam książkę opartą na moich doświadczeniach, którą zatytułowałam Depresjologia. Kompletny poradnik, jak wyjść spod kołdy i wymalować życie na nowo. Uczyłam się doświadczać i kochać życie. Uczyłam się kochać i szanować siebie. Po raz pierwszy w życiu czułam zachwyt nad samym faktem istnienia. Doświadczałam teraźniejszości. Rozliczałam się z przeszłości. Planowałam przyszłość. Jednak już niedługo miałam się przekonać, że najlepszy plan na życie to niezaplanowana zmiana planów. To przyjmowanie od życia niespodziewanych prezentów. Nawet jeśli mierzą sto czterdzieści siedem centymetrów i w pakiecie niosą dodatkowy bagaż ciężkich doświadczeń.
CZĘŚĆ PIERWSZA
Proszę pani
Rozdział 1
Kawałek serca
Moje powołanie przyszło na świat wraz z najstarszym synem Aleksem. Wstawałam do niego po kilka razy w nocy, głaskałam po główce, kiedy nie mógł zasnąć, i klepałam po plecach, kiedy był chory. Już wtedy nie mogłam opędzić się od myśli: „A kto głaszcze i oklepuje dzieci alkoholików, mieszkające w domach dziecka sieroty…”. Fizycznie czułam potrzebę przytulania i dbania o dziecko, które już kochałam, ale którego jeszcze nie znałam.
W TVP leciał serial o adopcjach. Każdy odcinek był reportażem o innym dziecku. Każda historia miała happy end, czyli dziecko znajdowało nową rodzinę. Czubówna czytała, ja ryczałam. Tuliłam mojego małego synka i płakałam nad losem tamtych dzieci. Aleks miał osiem miesięcy, kiedy nie wytrzymałam i zadzwoniłam do losowo wybranego z książki telefonicznej domu dziecka. Chciałam przychodzić i głaskać, klepać, czytać, przewijać, niańczyć i przytulać. Pani po drugiej stronie słuchawki szybko skwitowała, że mają wolontariuszy. Wolontariusz przychodzi i odchodzi, a ja chciałam przychodzić na stałe. Chciałam przywiązać się do tych dzieci. Czułam instynktownie, że to, czego najbardziej potrzebują, to czułość i emocjonalne przywiązanie. To właśnie chciałam im dać. Kawałek swojego serca, kogoś, kto będzie zawsze tego samego dnia, o tej samej porze. Kogoś, kto pokocha. Nie umiałam tego wyjaśnić mojej rozmówczyni, a ona nie miała cierpliwości mnie słuchać.
Zaczęłam organizować zbiórki na rzecz domów dziecka. Prowadziłam z mężem agencję reklamową. Przed każdym Bożym Narodzeniem wysyłałam maile do naszych klientów z prośbą o przekazanie słodyczy i gadżetów dla dzieci z domów dziecka. Nasi klienci wykazywali się wielką szczodrością. Robiłam z tych darów piękne paczki i wysyłałam do domów dziecka gdzieś daleko w Polsce.
Miałam jakiś szósty zmysł, specjalny radar bezustannie skanujący okolicę w poszukiwaniu placówek, gdzie porzucone, niechciane i niekochane dzieci odbywały niezasłużoną karę. Tuż obok mojego miejsca zamieszkania wywęszyłam trzy. Szczególną uwagę przykuł przepięknie położony kompleks katolicki. Zadbana zieleń, wyremontowane budynki, bogato wyposażony plac zabaw. Przejeżdżałam obok minimum dwa razy dziennie. Za każdym razem próbowałam dojrzeć jakieś dzieci. Nigdy żadnych nie widziałam. Zastanawiałam się, jak to możliwe, że widzę taką wielką placówkę i ani jednego dziecka w ogrodzie.
Którejś zimy zbiórka słodyczy zajęła więcej czasu niż zwykle. Karton łakoci był gotowy dopiero dwa dni przed Wigilią. Zawiozłam go do tego właśnie domu dziecka. To była okazja, by zajrzeć do środka, by rzucić szpiegowskie spojrzenie w poszukiwaniu dzieci. Weszłam na dziedziniec, dźwigając pokaźnej wielkości pudło. Odnalazłam sekretariat, wręczyłam siostrze paczkę, a ona podziękowała i zapewniła, że dzieci bardzo się ucieszą. Nie wiedziałam, że piętro wyżej na tapczanie przykrytym starym kocem w kratkę siedzi chłopczyk o ciepłych orzechowych oczach, w których za jakiś czas przejrzy się moja dusza.
Kupowałam pieluchy, kaszki, pluszaki i zawoziłam do warszawskich domów dziecka. Któregoś dnia poproszono mnie o zaniesienie przywiezionych darów do magazynu. Zobaczyłam wielki pokój wypełniony po sufit pieluchami, kaszkami i pluszakami. Wyszłam rozczarowana własną głupotą i naiwnością. To nie pieluchy były tu potrzebne. Dzieci w domach dziecka nie potrzebowały pluszaków. One potrzebowały rodziców i domu, który będą mogły nazwać swoim. Już wtedy co jakiś czas przebąkiwałam mężowi o adopcji, ale on wciąż powtarzał, że najpierw „urodzimy” drugie, a potem zobaczymy. Pewnie sądził, że po drugim mi przejdzie. Nie przeszło. Krystian urodził się sześć lat po Aleksie. Nie był taki jak inne dzieci. Miał zespół Downa.
Niepełnosprawność Krystiana wywróciła moje życie do góry nogami. Ten mały, słaby i bezbronny chłopiec przewartościował wszystko, co znałam i w co wierzyłam. Wszystko poza moim powołaniem. Zapytana któregoś dnia przez męża, czy nadal chcę adoptować, bez wahania odparłam: tak. Narodziny niepełnosprawnego syna nic w tej kwestii nie zmieniły. Jedyne, do czego mężowi się nie przyznałam, to to, że teraz chciałam adoptować dziecko z zespołem Downa. No bo kto będzie w stanie pomóc choremu dziecku lepiej niż matka, która już jedno takie ma…
Rozdział 2
Uszkodzony
Krystian miał sześć miesięcy, kiedy trafił do szpitala z uchyłkiem pęcherza moczowego. Była to dodatkowa bańka na pęcherzu, do której podczas oddawania moczu wtłaczana była część jego zawartości. Uchyłek nie mógł się sam opróżniać, bo nie był zdolny do obkurczania. Wada była wrodzona, ale dostrzegłam ją dopiero, gdy Krystian miał pół roku.
Wcześniej rehabilitowałam go regularnie metodą Vojty. To bardzo trudna, wymagająca od rodzica i od dziecka forma wspomagania rozwoju psychoruchowego. Krystian miał cztery tygodnie, kiedy rozpoczęliśmy tę żmudną pracę. Cztery razy dziennie rozbierałam mojego maleńkiego synka, tego naguska układałam na stole w ściśle określonej pozycji i wykonując serię zaleconych podczas cotygodniowych spotkań ucisków w konkretnych punktach ciała, wywoływałam u niego zdrowe reakcje, które stymulowały prawidłowy rozwój. Metoda wymagała silnych nerwów i dużej liczby chustek do nosa, bo dziecko za każdym razem przeraźliwie płakało, a ja razem z nim. Ćwiczenia nie powodowały u Krystiana bólu, ale zmuszany do wysiłku, unieruchomiony w moim żelaznym uścisku, walczył jak mały lew. Po ćwiczeniach tuliłam synka, spijałam łzy z jego migdałowych oczu i koiłam rozgoryczenie czułymi pocałunkami. Potem kładłam na przewijaku, żeby obserwować reakcję jego mięśni.
Pewnego popołudnia, kiedy byłam z Krystiankiem zupełnie sama, położyłam go jak zwykle golutkiego na plecach. Zaczął siusiać i nagle jego buzia wykrzywiła się w przeraźliwym płaczu, a na brzuszku wyrosła pokaźna gula. Patrzyłam na to z przerażeniem, nie wiedząc, co robić: dzwonić na pogotowie czy trzymać jego brzuszek. Paraliżujące uczucie, że go uszkodziłam, prześladowało mnie aż do ostatecznej diagnozy. Po wielu wizytach lekarskich i tygodniach badań okazało się, że jest to wrodzona wada pęcherza moczowego.
Pierwsza operacja odbyła się parę dni później i zakończyła vesicostomią, czyli dziurą w brzuchu, którą mocz wyciekał na zewnątrz. Celem tego zabiegu było odciążenie pęcherza moczowego, by dać mu czas na regenerację i wzmocnienie przed kolejną operacją. Przez dwa lata Krystian funkcjonował w pieluszce, a ja panikowałam w obawie przed grożącym mu ciągle zakażeniem. Vesicostomia zarastała i musiała być dwukrotnie odnawiana. To był trudny czas.
Dwa lata później Krystian leżał na tym samym oddziale urologii w Centrum Zdrowia Dziecka. Tym razem pęcherz był już gotowy, by go ostatecznie naprawić i zaszyć brzuszek. Podczas operacji mój mały dzielny synek stracił sporo krwi i trzeba ją było przetaczać. Lekarze nie mogli zagwarantować, że układ moczowy będzie prawidłowo funkcjonował. Co kilkanaście minut Krystian dostawał skurczów gojącego się, połatanego pęcherza i krzyczał z bólu tak przeraźliwie, że za każdym razem serce pękało mi na milion kawałków. W nocy przy każdym ataku wyciągałam go błyskawicznie z łóżeczka i wybiegałam na korytarz, żeby nie budził innych dzieci.
Kiedy on spał, ja czuwałam. Przyglądałam