Czy mogę mówić ci mamo. Agata Komorowska
a małżeństwo rozpadło. Rozwód, chociaż bardzo bolesny i okrutny, pod względem prawnym traktował wszystkie dzieci identycznie. Nie ma w takiej sytuacji możliwości odebrania rodzicom zaadoptowanego dziecka tylko dlatego, że się nie sprawdzili jako para. Piszę o tym, bo wiem, że takie groźby są niejednokrotnie używane jako argumenty między skłóconymi małżonkami w czasie brutalnych batalii rozwodowych. Dziecko adoptowane jest przez prawo traktowane jak rodzone pod każdym względem. Kiedy więc odeszłam od męża, zamieszkałam sama z całą trójką.
Jeszcze jako mężatka mieszkałam w pobliżu trzech domów dziecka, i kiedy przyszedł czas, żeby wybrać Aleksowi szkołę podstawową, miałam bardzo duże obiekcje co do szkoły rejonowej. Nie chciałam, żeby chodził do klasy ze zbyt dużą liczbą „patologicznych rówieśników”. Tak wtedy myślałam o chłopakach z domów dziecka. Byłam gotowa przytulić i adoptować malutkie dziecko, ale dziecka w wieku szkolnym już nie. Bałam się, że towarzystwo „takich” rówieśników skazi mojego nieskazitelnego synka. Po co kusić los? Po co ma szwendać się po krzakach z małymi pijakami i złodziejaszkami, którzy mogą przeciągnąć go na ciemną stronę mocy? Lepiej zapewnić mu nobliwe towarzystwo dzieci z „dobrych domów”.
I gdyby wtedy ktoś mi powiedział, że za kilka lat mój syn nie tylko będzie z jednym z „tych” dzieci chodził do szkoły, ale też przyprowadzi go do domu i pokocha jak brata, a ja nie tylko wpuszczę go do domu, ale też sama pokocham całym sercem i stoczę wojnę o to, by mógł z nami zostać, tobym parsknęła śmiechem. Taki scenariusz może nadawał się na produkcję filmową, ale w życiu takie rzeczy się nie zdarzają. Nie przyszło mi wtedy do głowy, że to właśnie mój syn zostanie uznany za szkodliwe towarzystwo dla „takiego” dziecka.
Żeby zapewnić Aleksowi odpowiednich rówieśników i satysfakcjonujący poziom nauki, wybrałam dla niego wysoko notowaną w rankingach szkołę społeczną. Aleks skończył szkołę podstawową, choć bez fajerwerków. Nie przepadał za nauką. Do gimnazjum społecznego nawet nie startował. Poszedł do rejonowego. To był pierwszy rok mojej samotnej egzystencji po rozwodzie. Nie miałam siły szukać innych opcji. Chodził więc do normalnej szkoły z normalnymi dziećmi: bogatymi, biednymi, z „dobrych rodzin”, z rodzin „z problemami” i z takimi zupełnie bez rodziny.
Prowadziłam dom otwarty, nie segregowałam kolegów Aleksa. Przychodzili do nas wszyscy. Poznawałam najróżniejsze dzieci i ze zdumieniem odkrywałam, że nie ma czegoś takiego jak „złe dziecko”. Są dzieci zaniedbane, źle kochane, samotne, skonfliktowane z jednym rodzicem lub z obojgiem. Dzieci bez mamy albo bez taty, z rodzicem w więzieniu lub z rodzicem niezdolnym do opieki. Każde z tych dzieci potrzebowało do szczęścia trzech rzeczy: kogoś, kto je wysłucha bez oceniania, kogoś, kto je pokocha bez żadnych warunków, i kogoś, kto sprawi, że poczuje się potrzebne i ważne. Tak naprawdę każdy człowiek tego potrzebuje.
Koledzy Aleksa przychodzili do nas coraz częściej, a ja byłam ich bardzo ciekawa. Wielokrotnie rozmawialiśmy i z czasem właśnie po to zaczęli do nas przychodzić – żeby pogadać, żeby pomóc skręcić szafkę albo przywieźć zakupy ze sklepu. To były dobre i kochane dzieciaki. Niektóre miały w życiu mniej szczęścia niż inne. Słuchałam z uważnością, nauczyłam się nie oceniać i szanować wszystkich.
Jak widać, byłam taka sama jak wszyscy, czyli pełna uprzedzeń i stereotypów. Mówię o tym otwarcie, bo jeśli ktoś z was na początku odniósł wrażenie, że zawsze byłam taka dobra, empatyczna, pełna bezwarunkowej akceptacji i miłości, to się bardzo pomylił. Dzisiaj mi wstyd, ale taka jest prawda. W sumie to zabawne, że dokładnie to, przed czym kiedyś starałam się uchronić moje dzieci, w pewnym momencie stało się całym moim życiem, moją wielką miłością, przeznaczeniem, a nawet misją. Bóg ma plan dla każdego z nas. Czasem bardzo zaskakujący.
Po rozwodzie zamieszkałam sama z dziećmi. Kupiłam mieszkanie, które pragnęłam urządzić z wielką miłością i czułością, tak by każdy członek mojej pomniejszonej rodziny znalazł w nim własny kąt i schronienie. Wnętrza miały być ciepłe, jasne, przyjazne i odzwierciedlające moją duszę. Realizacja tego marzenia była trudna i bolesna. Przy okazji zostałam oszukana przez bardzo bliskich ludzi. Musiałam sama zmagać się z niekompetentnymi fachowcami, kupować rzeczy, na których się nie znałam, i podejmować decyzje, które przyprawiały mnie o ból głowy. Wszystko robiłam między szkołami, przedszkolami, wywiadówkami, psychologami, prowadzeniem bloga, pisaniem pierwszej książki i niekończącymi się problemami z dziećmi i z samą sobą.
Krystian poszedł do pierwszej klasy, Ada do przedszkola, a Aleks rozpoczął gimnazjum. Moim zdaniem instytucja gimnazjum była najgłupszym tworem w historii edukacji. Dwunastoletnie dzieci, które nagle poczuły się dorosłe, choć niektóre nie umiały jeszcze wiązać butów. Początki dojrzewania, burza hormonalna, nowe środowisko, walka o pozycję w hierarchii klasowej i szkolnej. Dobrą pozycję w stadzie można było wygrać jedynie siłą i arogancją. Aleks nikomu nie ustępował, co powodowało pyskówki, przepychanki, a w konsekwencji wizyty u dyrektora, psychologa i pedagoga szkolnego.
Na początku roku wszystkie dzieci w klasie wydawały się takie same. Trudno było któreś zapamiętać. Byłam w trójce klasowej i radzie rodziców. Tak bardzo potrzebowałam czuć się potrzebna, mieć jakąkolwiek moc sprawczą.
Zgłosiłam się do organizacji wigilii klasowej. Przyniosłam ciasto i parę bombek. Do klasy wparowali Aleks z kolegą. Kolega był mały, chudy, z ciemną czupryną i psotnymi chochlikami w ciemnych oczach. Świecił białymi zębami w nieschodzącym z twarzy uśmiechu. Wpadli we dwóch, zakręcili się i wypadli. To było nasze pierwsze spotkanie. Był pierwszym dzieckiem w nowej klasie Aleksa, które zauważyłam, byłam w stanie zidentyfikować i nazwać. Wtedy nie miałam jeszcze pojęcia, jak ten mały chochlik zmieni życie moje i mojej pokiereszowanej rodziny. Nie miałam pojęcia, że kiedyś będę go nazywała moim synem.
Któregoś dnia Aleks przyszedł z nim do domu. Przedstawił go i od tej pory wiedziałam, że ma na imię Michał. Coraz częściej wpadali razem po lekcjach. Po jednej z wizyt Aleks powiedział, że Michał mieszka w domu dziecka. Usiadłam z wrażenia. Byłam w szoku, że taki fajny, wesoły i kulturalny chłopiec może być jednym z tych, przed którymi chroniłam kiedyś Aleksa. Boimy się tego, czego nie znamy. Michała poznałam i byłam go coraz bardziej ciekawa. Z racji tego, że miałam już jedno adoptowane dziecko, oraz wcześniejszego zainteresowania domami dziecka zaczęłam się coraz uważniej przyglądać Michałowi.
Była połowa drugiej klasy gimnazjum. Dzieciaki dawały mi popalić, a szczególnie Aleks, który buntował się w każdym możliwym wymiarze. Miał problemy z nauką, zachowaniem i nawigacją – rano zamiast do szkoły trafiał na kebab. Postanowiłam wozić smarkacza do szkoły, doprowadzać pod salę i pilnować, aż wejdzie do klasy. Dopiero kiedy zamykały się za nim drzwi, ruszałam do dalszych zajęć.
Aleks może w szkole i był, ale samo bycie jeszcze nikogo niczego nie nauczyło, tym bardziej że jego stosunek do nauczycieli był wyzywający, kpiący i zwyczajnie chamski. Moje wizyty na zebraniach wyglądały za każdym razem tak samo. Słyszałam: „Pani syn jest inteligentny, ale się nie uczy, nie notuje, nie odrabia lekcji, nie nosi podręczników. Jest głośny i arogancki, kłóci się z nauczycielami”. Nie zdziwiło mnie, kiedy wychowawczyni po raz kolejny poprosiła, bym została po zebraniu. Na tę wywiadówkę zabrałam Aleksa. Chciałam, żeby słyszał, co się o nim mówi; żeby rozmowy o nim były przy nim, a nie poza nim.
Siedzieliśmy w sali, czekając w kolejce na indywidualną rozmowę. Przed nami reprymendę dostawała pani Ewa, wychowawczyni Michała z domu dziecka.
– Jeśli Michał ma zdać, trzeba dowozić go do szkoły – radziła wychowawczyni. – Ma tak kiepską frekwencję, że nie zda z powodu samych tylko nieobecności, nie mówiąc już o wynikach w nauce.
Pani Ewa potakiwała bez przekonania. Spojrzeliśmy z Aleksem po sobie i zrozumieliśmy się bez słów.
– Przepraszam – wtrąciłam się do rozmowy. – Ja mogę wozić