Gambit królowej. Уолтер Тевис

Gambit królowej - Уолтер Тевис


Скачать книгу
pod te słowa żadnego obrazu, brzmiały dziwnie, ale i tak zorientowała się, że za karę wyszorują mu usta mydłem. Jej wyszorowali za „psiakrew”, a przecież mama ciągle mówiła „psiakrew”.

      Fryzjer powiedział jej, żeby siedziała nieruchomo.

      – Jeśli się poruszysz, możesz stracić ucho – ostrzegł.

      W jego głosie nie było cienia życzliwości. Beth starała się nie ruszać, ale zachowanie absolutnego bezruchu było niemożliwe. Obcinanie włosów na takiego samego pazia, jakiego nosiły tu wszystkie dziewczynki, ciągnęło się bez końca. Żeby się czymś zająć, próbowała myśleć o słowie „fiutociąg”, lecz kojarzyło jej się tylko z „korkociągiem”. Czuła, że to nie o to chodzi.

      Woźny był z jednej strony grubszy niż z drugiej. Nazywał się Shaibel. Pan Shaibel. Kiedy pewnego dnia zeszła na dół wytrzepać ścierki do tablicy, siedział na metalowym taborecie obok kotła centralnego ogrzewania i marszcząc czoło, wpatrywał się w zielono-białą planszę do warcabów. Tylko że zamiast warcabów stały na niej plastikowe figurki o dziwnych kształtach. Niektóre były większe od pozostałych. Najwięcej było tych małych. Woźny spojrzał na nią znad planszy. Wyszła bez słowa.

      W piątek wszyscy, katolicy czy nie, dostawali na obiad rybę. Kwadratowe filety w panierce – suchej, ciemnobrązowej skorupie – polane gęstym pomarańczowym sosem, który przypominał z wyglądu butelkowany francuski sos do sałaty. Sos był słodki i wstrętny, a ryba pod nim jeszcze gorsza. Beth myślała, że się udławi. Ale trzeba było sprzątnąć talerz do czysta, bo inaczej ktoś doniósłby o tym pani Deardorff i straciłoby się szansę na adopcję.

      Niektóre dzieci trafiały do adopcji prawie od razu. Sześcioletnia Alice przyszła miesiąc po Beth i już trzy tygodnie później zabrali ją sympatyczni państwo z dziwnym akcentem. Tego dnia, kiedy przyjechali po Alice, szli korytarzem i Beth chciała podbiec i się do nich przytulić, bo wyglądali na takich szczęśliwych, ale gdy na nią spojrzeli, natychmiast odwróciła wzrok. Inne dzieci były w sierocińcu od dawna i wiedziały, że nigdy go nie opuszczą. Mówiły o sobie „dożywociarze”. Beth zastanawiała się, czy też jest dożywociarą.

      Lekcje wychowania fizycznego były okropne, a najgorsza była siatkówka. Beth nie umiała odbić piłki. Kiedyś wybiła sobie palec tak mocno, że aż spuchł. Większość dziewczynek w czasie gry śmiała się i krzyczała, ale nie Beth.

      Jolene grała w siatkówkę najlepiej z nich wszystkich. Nie tylko dlatego, że była starsza i wyższa; zawsze wiedziała, co trzeba zrobić, i przy wysokiej piłce potrafiła ustawić się pod siatką, nie krzycząc do koleżanek, żeby się przesunęły, a potem podskakiwała i zbijała piłkę szerokim, płynnym zamachem ramienia. Drużyna, która miała Jolene w swoim składzie, zawsze wygrywała.

      Tydzień po tym, jak Beth wybiła sobie palec, Jolene zatrzymała ją po WF-ie, kiedy pozostałe dziewczynki pobiegły pod prysznice.

      – Coś ci pokażę – powiedziała. Uniosła dłonie, szeroko rozstawiając lekko przygięte długie palce. – Tak to się robi. – Zgięła ręce w łokciach i płynnym ruchem wypchnęła je do góry, trzymając w palcach wyimaginowaną piłkę. – Spróbuj.

      Beth spróbowała, najpierw niezgrabnie. Jolene roześmiała się i pokazała jej jeszcze raz. Po kilku próbach zaczęło to wychodzić trochę lepiej. Potem Jolene zabrała piłkę i kazała Beth łapać ją czubkami palców. Po paru razach było to już łatwe.

      – Masz ćwiczyć, pamiętaj – powiedziała Jolene i pobiegła pod prysznic.

      Beth poćwiczyła przez tydzień i siatkówka przestała być dla niej udręką. Nie nauczyła się dobrze grać, ale przynajmniej już się jej nie bała.

      Co wtorek po matematyce panna Graham posyłała Beth do piwnicy, żeby wytrzepała ścierki. Uznawano to za przywilej, a Beth, chociaż najmłodsza, uczyła się najlepiej z całej klasy. Nie lubiła chodzić do piwnicy. Pachniało tam stęchlizną i bała się pana Shaibela. Chciała jednak dowiedzieć się czegoś więcej o grze, w którą grał sam ze sobą na planszy do warcabów.

      Któregoś razu zeszła na dół i stanęła obok niego, czekając, aż zrobi kolejny ruch. Figura, której dotykał palcami, wyglądała jak koński łeb na malutkim postumenciku. Woźny oderwał wzrok od planszy i spojrzał z niechęcią na Beth.

      – Czego chcesz, mała?

      Z reguły wycofywała się z kontaktów z ludźmi, zwłaszcza z dorosłymi, ale tym razem nie uciekła.

      – Co to za gra? – zapytała.

      Przypatrywał jej się ze zdziwieniem.

      – Powinnaś być na górze, tam gdzie wszyscy.

      Wytrzymała jego spojrzenie. Coś w tym mężczyźnie, może powaga, z jaką grał w swoją tajemniczą grę, pomogło jej postawić na swoim.

      – Nie chcę być tam, gdzie wszyscy – powiedziała. – Chcę się dowiedzieć, w co pan gra.

      Popatrzył na nią z większym zainteresowaniem.

      – To szachy. – Wzruszył ramionami.

      Goła żarówka wisiała na czarnym sznurze między panem Shaibelem i kotłem centralnego ogrzewania. Beth uważała, żeby cień jej głowy nie padł na szachownicę. Był niedzielny poranek. Kiedy wszyscy zebrali się na modlitwę w bibliotece na górze, Beth podniosła rękę, zapytała, czy może wyjść do toalety, i pobiegła do piwnicy. Od dziesięciu minut przyglądała się, jak woźny gra w szachy. Żadne z nich nie powiedziało ani słowa, ale chyba zaakceptował jej obecność.

      Przez kilka minut wpatrywał się w figury, jakby ich nienawidził, a potem wyciągał rękę ponad brzuchem i podnosił jedną z nich czubkami palców, trzymał przez chwilę w powietrzu jak zdechłą mysz i w końcu odstawiał na inne pole. Ani razu nie spojrzał na Beth.

      Beth stała na cementowej podłodze obok czarnego cienia swojej głowy i nie odrywając oczu od szachownicy, pilnie śledziła każdy ruch.

      Nauczyła się oszczędzać środki uspokajające na wieczór. Pomagały jej zasnąć. Kiedy pan Fergussen wydawał lekarstwa, wkładała podłużną tabletkę do ust, chowała pod językiem, popijała sokiem pomarańczowym z puszki, a gdy pan Fergussen przechodził do następnego dziecka, wyjmowała tabletkę z buzi i wsuwała ją do kieszonki szkolnej bluzki. Pigułka miała twardą otoczkę i nie rozpuszczała się pod językiem.

      Przez pierwsze dwa miesiące bardzo mało spała. Leżała z zaciśniętymi powiekami i próbowała zasnąć. Ale dziewczynki na sąsiednich łóżkach wierciły się, kaszlały i mamrotały przez sen, nocna opiekunka spacerowała po korytarzu i jej cień przesuwał się po kołdrze; Beth widziała go nawet z zamkniętymi oczami. Gdzieś dzwonił telefon albo ktoś spuszczał wodę. Najgorsze były jednak głosy przy biurku w głębi korytarza. Nieważne, jak cicho rozmawiał nocny personel, Beth natychmiast się budziła. Spinała się na całym ciele, czuła ucisk w żołądku, smak octu w ustach i wiedziała, że tej nocy już nie zaśnie.

      Teraz mościła się w łóżku, nie przejmując supłem w żołądku, z radosną świadomością, że i tak wkrótce się rozluźni. Leżała sama w ciemności, obserwując swoje ciało, i czekała, aż wewnętrzny niepokój sięgnie zenitu. Dopiero wtedy połykała dwie tabletki. Układała się wygodnie w pościeli i odprężenie zaczynało obmywać jej ciało jak ciepłe morskie fale.

      – Nauczy mnie pan?

      Pan Shaibel nie odpowiedział. Nawet ruchem głowy nie potwierdził, że słyszał jej prośbę. Na górze przytłumione głosy śpiewały Kto ze łzami sieje.

      Poczekała kilka minut. W końcu z najwyższym trudem wydusiła z siebie słowa:

      – Chcę się nauczyć grać w szachy.

      Pulchna dłoń pana Shaibela


Скачать книгу