Obietnica. Ewa Pirce
– Złączyłem palce przed sobą, tworząc z nich wieżyczkę, i taksowałem wzrokiem mężczyzn, którzy za kilka minut zostaną pozbawieni pracy. Żaden z nich nie starał się nawet o nią walczyć, licząc na łaskę z mojej strony. – Nic? Nikt nie chce się wypowiedzieć?
– Ja… panie Wild… to znaczy… – zaczął, jąkając się Trevor.
– No dalej – ponagliłem. – Nie mam dla was całego dnia.
– Nie chcę, żeby Johns wyleciał, niech pan zwolni mnie – wyrzucił z siebie w końcu. Zaskoczył mnie brawurową postawą, ale jednocześnie rozczarował głupotą.
– Wyjdź zatem z mojego gabinetu. Już tu nie pracujesz – oznajmiłem bez emocji.
Oczy Trevora rozszerzyły się. Przywołałem na twarz uśmiech, widząc, że nie tego się spodziewał.
– Zmieniasz zdanie? – Uniosłem pytająco brew.
– Proszę go nie zwalniać, to dobry człowiek. Ja zawiniłem, więc poniosę konsekwencje. Człowiek nie powinien tracić pracy tylko dlatego, że ma dobre serce. A pan nie ma prawa się nad nami pastwić. Za kogo się pan uważa? Za Boga? – zaczął się pieklić, uszami mało nie buchnęła mu para. – Proszę mówić, co ma pan do powiedzenia. Jestem gotowy na wszystko – dodał nieco spokojniej.
– No, no, no… w końcu ktoś przemówił. – Miałem nosa, zatrudniając tego człowieka. – Okazało się, że jednak któryś z was ma jaja. – Zerknąłem na Trevora i oświadczyłem: – Zostajesz. Henrix, co masz mi do powiedzenia? – Przeniosłem beznamiętne spojrzenie na drugiego mężczyznę.
– Ja? No… Ja nie wiedziałem, że oni tak zrobili. Przecież jeśli Johns potrzebował zastępstwa, wystarczyło powiedzieć.
Widziałem, że kłamie. Jego przygarbiona sylwetka i nerwowe zachowanie wręcz krzyczały, że każde pieprzone słowo opuszczające jego usta to stek bzdur. Kątem oka wychwyciłem, że Trevor szepcze coś do Johnsa, który odkąd przestąpił próg mojego biura, milczał.
– No powiedz – doszło w pewnym momencie do moich uszu.
– Co ma powiedzieć? – zwróciłem się do Trevora.
Ten odezwał się z wahaniem.
– Johns dzwonił do Henriksa i prosił o wolne, ale ten się nie zgodził, więc poprosił o zastępstwo. Na to również Henrix nie wyraził zgody. Kazał mu sobie jakoś radzić i nie zawracać mu głowy, bo nie miał czasu. To było nie fair w stosunku do Johnsa. Sprawa wyniknęła nagle, a Henrix jako szef, a przede wszystkim jako człowiek, powinien okazać zrozumienie. – Z sekundy na sekundę twarz Trevora ciemniała z irytacji i chyba zawstydzenia tym, że zdobył się na taką odwagę, a równocześnie donoszenie.
– Bzdura! – zaprzeczył Henrix, przeskakując wzrokiem z Trevora i Johnsa na mnie.
Zmarszczyłem brwi, zastanawiając się, co z tym fantem dalej począć.
– Czy to prawda, co powiedział Trevor? – skierowałem pytanie do Johnsa.
Stał prosto, nie odzywając się ani słowem. Widać było, że toczył ze sobą walkę, ale brakowało mi cierpliwości i czasu, żeby znosić jego wewnętrzne rozterki.
– Zadałem pytanie! Czy to cholerna prawda, Johns? – Uderzyłem pięścią w stół dla podkreślenia swojego stanowiska.
– Tak – przytaknął w końcu, na co twarz Henriksa wykrzywiła się w grymasie niezadowolenia.
– Henrix, wypad. Już dla mnie nie pracujesz. – Wskazałem mu dłonią drzwi.
– Ale…
– Nie zrozumiałeś czegoś?
Spojrzał na swoich towarzyszy, potem na mnie, aż w końcu odwrócił się powoli i ze zwieszonymi ramionami opuścił mój gabinet.
– Wy zostajecie – powiedziałem do pozostałych mężczyzn, gdy zamknęły się za nim drzwi. – Johns, przejmiesz chwilowo stanowisko Henriksa. Jeśli się spiszesz, to je zatrzymasz. Powstał wakat, więc musisz go zapełnić. To będzie twoja próba. Aha, na teraz znajdź kogoś, kto cię zastąpi, póki twoja żona nie poczuje się lepiej. A teraz zejdźcie mi z oczu. – Odprawiłem ich gestem ręki.
– Dziękuję panu – przemówił po raz kolejny Johns, w jego głosie słychać było ulgę. Zbliżył się o krok do mojego biurka i wyciągnął dłoń, którą mocno ścisnąłem.
– Dziękuję – zawtórował mu cicho Trevor.
Obydwaj skłonili się lekko, po czym zostawili mnie samego.
Opadłem na miękkie, skórzane oparcie fotela, uniosłem głowę i utkwiłem wzrok w suficie. To dopiero początek dnia, a już musiałem zmierzyć się z pieprzonym syfem i zwolniłem jednego pracownika. Zostało mi wiele do zrobienia, ale pierwszy raz od dawna nie miałem ochoty siedzieć w czterech ścianach gabinetu. Postanowiłem, że upiekę dwie pieczenie na jednym ogniu. Podniosłem słuchawkę telefonu, żeby połączyć się z Margaret.
– Margaret, odwołaj resztę moich spotkań, na dziś kończę – poinformowałem, gdy odebrała. – I zadzwoń, proszę, do Michaela Clarksa, by przygotował na dziś Shadowa i Lady – poprosiłem, nim przerwałem połączenie.
Piętnaście minut później wyszedłem z firmy i udałem się do domu. Po szybkim prysznicu i lekkim obiedzie przygotowanym przez moją gosposię ubrałem się w ciemne jeansy, czarny T-shirt i sportowe buty. Rzadko pozwalałem sobie na taką modową nonszalancję, ale niespodzianka przygotowana dla Olivii Henderson wymagała wygodnego stroju.
Pogratulowałem sobie w duchu pomysłowości. Wiedziałem, że jeżeli jeszcze nie zapałała do mnie głębszym uczuciem, to po dzisiejszym wieczorze z całą pewnością to się zmieni. Później już pójdzie z górki, doprowadzę ją do takiego stanu, że nie będzie w stanie myśleć o niczym innym, jak tylko o mnie. Stanę się dla niej centrum wszechświata i wtedy wykonam kluczowy ruch, dzięki któremu zemszczę się na starym Hendersonie.
Zgarnąłem z konsoli kluczyki do land rovera i zjechałem windą do garażu. Odblokowałem samochód, wsunąłem się na siedzenie kierowcy, włączyłem radio i dopiero po tym obudziłem pojazd do życia. Łagodne wibracje silnika i jego przyjemne mruczenie działały na mnie odprężająco. Spojrzałem we wsteczne lusterko. Kiedy je poprawiałem, zatrzymałem na kilka chwil wzrok na swoim odbiciu. Uniosłem dłoń i przeczesałem ręką mokre jeszcze włosy. Uśmiechnąłem się do siebie z aprobatą i ruszyłem na spotkanie ze słodkim narzędziem mojej wyrafinowanej, skrupulatnie zaplanowanej zemsty. Pięknym, kruchym i zabójczym jednocześnie instrumentem, jakim była Olivia Henderson.
Ulice jak zwykle o tej porze w Nowym Jorku tonęły w korkach. Sznury prywatnych samochodów, poprzetykane żółtymi taksówkami i autobusami miejskimi, ciągnęły się przez cały Manhattan. Piesi gdzieś spieszyli, ocierając się o siebie i nie zwracając uwagi jeden na drugiego. Turyści błąkali się po ulicach jak zagubione szczeniaczki, chłonąc tutejszą atmosferę. Uliczni sprzedawcy zachwalali swoje towary, zachęcając do zakupu. Kolorowe neony biły po oczach, błagając o uwagę, a w powietrze wdzierały się zapachy z okolicznych knajpek i food trucków zmieszane ze smrodem wielkiego miasta. Chaos, gwar i rozgardiasz stanowiły kwintesencję Wielkiego Jabłka, które kochałem i nienawidziłem zarazem.
Z głośników sączyła się melancholijna muzyka, a ja analizowałem, czy wszystko zostało dopięte na ostatni guzik. Nie znosiłem, kiedy coś szło nie tak, jak zaplanowałem. Lubiłem mieć całkowitą kontrolę nad wszystkim, nie uznawałem potknięć, niedociągnięć, niedopracowanych ruchów. Począwszy od umów, a skończywszy na kupnie bielizny – wszystko musiało być perfekcyjne.
A co, jeśli Olivia nie zamierzała się nawet ze mną spotkać? Nie, to nie wchodziło w ogóle w grę. Ona jest kluczem do wszystkiego, moim złotym biletem. Od niej się zacznie, ale na