Hłasko. Radosław Młynarczyk
bitwa, a rodzina rozpoczęła powolną ucieczkę w stronę mieszkania na Ciepłej. Przyklejeni do budynków, metr po metrze pokonywali dzielący ich od niego dystans, a następnie, po szybkiej zmianie planów, udali się do domu babki Romany. Hłasko przekonywał później wielokrotnie, w pamiętniku i Pięknych dwudziestoletnich, że zajęło im to wiele godzin i że byli pod stałym ostrzałem. Towarzyszący wtedy kuzynowi Andrzej Czyżewski dementował te słowa: w rzeczywistości cała podróż trwała kilkanaście, góra kilkadziesiąt minut. I wcale nie była tak dramatyczna.
Miasto od dobrych kilku dni gotowało się do zrywu. Nawet jeśli ktoś o tym nie wiedział, to na pewno to wyczuwał. Mały Marek też rwał się do walki, z całego serca chciał pomóc, choć miał zaledwie dziesięć lat. Skąd u Hłaski takie pragnienie? Przede wszystkim z powodu opowieści rodzinnych. W końcu dziadek Hłasko wraz z synami, Józefem i Wawrzyńcem, walczył z bolszewikami. Otrzymał nawet Krzyż Walecznych i do końca życia był bardzo szanowany przez warszawiaków; na jego pogrzeb przyszły tłumy. Historie o dziadku opowiadał małemu Markowi przede wszystkim stryj Józef. Może Hłasko nie odebrał patriotycznego wychowania w sensie ścisłym, jak harcerze Szarych Szeregów, lecz z pewnością doskonale zdawał sobie sprawę, kto wyrządzał i wyrządza Polakom krzywdę oraz jak można z nim walczyć. Zresztą sam stryj Józef oraz brat Zyty Krzysztof brali udział w powstaniu, co jeszcze wzmocniło zrodzoną w godzinie „W” chęć uczestnictwa Marka w walkach. Niestety obaj zginęli.
O tym, jak silna w świadomości Hłaski była legenda Legionów, świadczy pierwszy utwór, jaki kiedykolwiek napisał: zamieszczona w młodzieńczym pamiętniku Kartka z dziejów roku 1920. W tej sprawnie skonstruowanej nowelce jedenastolatek zawarł niejako historię własnego ojca i swoją. Bohater opowiadania jest jedynakiem, podobnie jak Marek. Argumenty i obawy jego fikcyjnych rodziców mogły stanowić zlepek tego, co mówiła Hłasce matka, która kategorycznie zakazała mu walki w powstaniu, oraz tego, co o pamiętnym 1920 roku słyszał od stryja Józefa i babki Romany. Rekrutowi z tekstu udaje się trafić na front i stawić czoła bolszewikom, choć ugina się pod ciężarem karabinu, a przyspieszona marszruta nie należy do najprzyjemniejszych.
Gdy 1 sierpnia około osiemnastej Marek, Maria oraz wujostwo Czyżewscy z Andrzejem dotarli do budynku Straży Ogniowej, zostali tam już na kilka dni. Jak wyglądała wówczas Chłodna, opisuje Miron Białoszewski, który przebywał u przyjaciółki pod numerem 24, jakieś trzysta metrów dalej w stronę Woli:
Ulica była w chmurach. Rudych i burych. Od cegieł, dymu. Jak to się ustało, zobaczyliśmy straszną zmianę. Rudoszary pył siedział na wszystkim. Na drzewach. Na liściach. Gruby na centymetr chyba. I to zniszczenie. Jedna wacha ubyła. Ale jakim kosztem. Zresztą zaczęło się już zmieniać. Na niespokojnie. I na coraz gorzej. I widokowo. Od placu Żelaznej Bramy, od placu Bankowego, od Elektoralnej, Chłodną po naszej stronie pod murem lecieli i lecieli ludzie, kobiety, dzieci, wszyscy schyleni, szarzy, posypani czymś. Pamiętam, że zachodziło słońce. Paliło się. Ludzie lecieli i lecieli. Potokiem. Ze zbombardowanych domów. Uciekali na Wolę.
Kiedy bombardowania się nasiliły, a pierwsza euforia spowodowana wybuchem powstania opadła i rozpoczęły się mozolne walki uliczne – o każdy budynek, każdą przecznicę, barykadę – Maria podjęła decyzję o przenosinach do gmachów sądów na Lesznie. Stanowiły one swoisty punkt zborny, w którym schronienia szukały tysiące warszawiaków ze Śródmieścia, bo ten ważny strategicznie budynek osłaniali walczący. Dni dłużyły się niemiłosiernie: w ścisku, braku pożywienia, wody, podstawowych środków higienicznych, w sypiącym się na głowę tynku od nieustających wstrząsów i wybuchów. I w ciągłym strachu, rozpaczy i panice. Panowała dezinformacja. Jedni mówili, że należy siedzieć razem. Drudzy, że trzeba uciekać. Tylko gdzie? W głąb Śródmieścia? W stronę Woli czy Bielan? Czy też na południe, na Mokotów? Gdzie są teraz Niemcy, a gdzie nasi? Sytuacja zmieniała się dynamicznie. Do rzeki nie było po co iść, bo Rosjanie zatrzymali się po jej drugiej stronie, na przedpolach Warszawy. 6 sierpnia do sądów dotarli uciekinierzy z Woli – rozpoczęła się rzeź, dla cywilów powstanie zamieniło się w koszmar. W odwecie za powstańczą rewoltę naziści wymordowali kilkadziesiąt tysięcy kobiet, mężczyzn i dzieci, złapanych na ulicy, wyrzuconych z domów, wyciągniętych z piwnic.
Maria uznała, że na Lesznie nie jest najbezpieczniej, i przenieśli się z Markiem do znajomych na Złotą. Chłopiec oczywiście nie miał nic do powiedzenia. Wciąż przebąkiwał co prawda, że by powalczył, pomógł, lecz prośby te przeplatały się z narzekaniem na niewygody życia w płonącym mieście; należy pamiętać, że Marek mieszkał dotychczas w niezłych warunkach, nawet jak na okupacyjne realia. Przenieśli się zatem następnego dnia, 7 sierpnia, na Złotą, rozpoczynając niemal dwumiesięczny okres przejściowy, czas niepewnego trwania w ciągłym napięciu. Mimo całej tragedii powstania Hłaskom nie przydarzyło się nic wyjątkowego. Także śmierć stryja Józefa i brata Zyty nie należała przecież do niezwykłych. W walkach zginęło ponad sto tysięcy warszawiaków, wszystkie rodziny poniosły jakieś straty. Zastanawiające jednak, że Marek w żaden sposób nie notuje śmierci bliskich. Józef Hłasko służył mu twórczą inspiracją, a mimo to w prowadzonym od lutego 1945 roku pamiętniku Marka, ledwie kilka miesięcy po kapitulacji powstania, nie ma ani jednej wzmianki o stracie stryja, nie mówiąc już o kuzynie. Albo więc chłopiec nie odczuł tego w dotkliwy sposób, albo wcale nie postrzegał zmarłych jako osób najbliższych – albo wojna znieczuliła go na śmierć.
2 października, wraz z tysiącami współmieszkańców, Marek wyszedł z matką ze stolicy. Trafili do dalekiej rodziny Rosiaków w Komorowie pod Warszawą, skąd wyruszyli dalej, szukać dla siebie nowego miejsca. Maria wybrała Częstochowę, gdzie mieszkała Irena Kozłowska, jej serdeczna przyjaciółka. Pod koniec 1944 roku zamieszkała z synem przy ulicy Sobieskiego, a chłopiec zyskał nową koleżankę, która wkrótce awansowała na siostrę – Alę.
Po raz pierwszy w życiu został emigrantem, opuścił swoją Warszawę i udał się wraz z matką w nieznane. Początkowe wpisy w pamiętniku pełne są egzaltowanej rozpaczy, której podłoże stanowiła niemożność zadomowienia się w Częstochowie. Miasto było zniszczone w znacznie mniejszym stopniu niż stolica. Kiedy tam przyjechali, wojna dobiegała końca, wojska radzieckie zbliżały się coraz szybciej. W domu przy ulicy Sobieskiego Hłaskowie zamieszkali wraz z Ireną i jej bliskimi. Mieszkanie było niewielkie, dlatego komfort codzienności nie mógł się równać z tym, do czego Marka przyzwyczaiło dotychczasowe życie. W Warszawie miał Andrzeja i Zytę, a także babcię, teraz została mu tylko matka, do której uczucia wciąż pozostawały niejasne: bezwarunkowa miłość skrzyżowana z pretensjami o nadopiekuńczość. W tym rozkapryszeniu nastoletni Hłasko wręcz się pławił. Lektura pamiętnika, poza zapisami pełnych przygód samotnych wycieczek, przynosi wiele intymnych wyznań i analiz relacji z Marią. Już po śmierci ojca zostali tylko we dwoje, ale dopiero w Częstochowie byli naprawdę sami.
Mimo poczucia wyobcowania Marek w końcu się zaaklimatyzował. Kiedy w styczniu 1945 roku miasto opuścili ostatni niemieccy żołnierze, chłopiec zaczął oswajać nową przestrzeń. Częstochowa była oczywiście o wiele mniejsza od Warszawy, ale zwiedzenie wszystkich zakątków miasta, a także najbardziej interesujących obrzeży zajęło Hłasce kilka miesięcy. A było co zwiedzać. W liście do Andrzeja Czyżewskiego z grudnia 1944 zwierzał się, że jego największą pasją jest lotnictwo. Tak się złożyło, że kilka kilometrów od nowego lokum, na Kucelinie, funkcjonowało wojskowe lotnisko, przejęte po Niemcach przez Rosjan. Marek z wypiekami na twarzy obserwował przelatujące samoloty i uważnie przyglądał się mijanym na ulicach lotnikom. Potrafił odróżnić modele i wymienić charakterystyczne elementy bombowców.
Na strychu u Kozłowskich Marek odkrył prawdziwy skarb: kartony ze starymi numerami czasopism lotniczych, a także kolorowe zeszyty wypełnione po brzegi aeroplanami. Był w siódmym niebie. Z zapałem wertował zakurzone archiwum, ugruntowując i poszerzając swoją wiedzę. Marzył o zostaniu pilotem, zdobywaniu przestworzy, sławie Żwirki, Bajana i Lindbergha. Na strychu znalazł także przedwojenne instrukcje obrony przeciwlotniczej i przeciwgazowej