Saga rodu z Lipowej 19: Zdmuchnięta świeca. Marian Piotr Rawinis

Saga rodu z Lipowej 19: Zdmuchnięta świeca - Marian Piotr Rawinis


Скачать книгу
będzie jego żoną.

      – I cóż z tego?

      – A to, że będzie należeć do niego, nie do nas.

      Pani Alena jakby w ogóle nie przyjmowała tego do wiadomości.

      – To moja córka – powtarzała. – I nikt nie ma prawa ograniczać jej spotkań z rodzoną matką.

      Elżbietka nie odczuwała żadnego niepokoju przed czekającymi ją wydarzeniami, bo w jej mniemaniu wcale tak bardzo nie miały wpłynąć na jej życie. Wyobrażała sobie, że właściwie niewiele ulegnie zmianie. Bo cóż takiego miałoby się zmienić? Tyle tylko, że będzie miała dla siebie dwie izby, a nie jak dotąd jedną i to małą, zamieszka w nich z mężem, ale wszystko będzie tak samo, co najwyżej wygodniej. Będzie miała oddzielną służbę, lecz wspólną kuchnię, matkę pod bokiem i właściwie wszystko, co zna od dzieciństwa.

      Konrad. No, Konrad oczywiście będzie z nią mieszkał i to cała różnica. Będzie jej panem i mężem, co przecież nie znaczy, że ona przestanie być sobą. Nadal będzie Elżbietką, jak nią była dotychczas.

      Słabo znała Konrada. Niewiele się nim interesowała. Owszem, było jej przyjemnie i miło, kiedy powiadano w okolicy, że pan Konrad piękny, postawny i dość majętny. Ale tak naprawdę nie wiedziała, jaki jest. Gdy przyjeżdżał do Krasawy, był nieśmiały, cichy, spokojny, więc wyobrażała sobie, że taki będzie i później. Dlaczego miałby się zmieniać? Dziewczyny z czeladnej przygadywały czasem, a im bliżej ślubu, tym więcej było tych przygadywań.

      – Oj, piękny pan Konrad – mówiły.

      – Powiadają, że to wcale waleczny kogut.

      Elżbietka niewiele z tego rozumiała i niewiele robiła, żeby się dowiedzieć. Podobnie, jak nie zwracała uwagi, że mężczyźni cmokali na jej widok. Bo któż by się przejmował takimi zaczepkami?

      W dni poprzedzające ślub zjechali w wielkiej liczbie goście ze Szczekocin, a pan Jan, ojciec pana młodego, osobiście doglądał wszelkich przygotowań.

      Elżbieta zainteresowała się nową suknią, bladoróżową, naszywaną perłami, którą jej ofiarowali rodzice, nowymi trzewikami, jedwabnymi rękawiczkami. Zupełnie nie ciekawiła się natomiast przygotowaniami stołu, kwater dla gości, ani porządkowaniem całego tego przedślubnego zamieszania, jakim przez tydzień żył dwór w Krasawie.

      Pracy nie brakowało. Pani Roksana przysłała z Lipowej cztery dziewczyny do pomocy, a dwa dni przed uroczystościami przyjechała także sama. Elżbietka właśnie przymierzała suknię.

      – Piękna – oceniła Roksana. – Wyglądasz niby królewna.

      Była kilka lat starsza od Elżbietki, ale nie miała własnych dzieci, mąż przepadł jakiś czas temu. Ostatnio zbliżyła się bardzo do córki pana Jeno. Była opiekunką bliźniaków Hedwigi, a niekiedy Elżbietka przyjeżdżała po chłopców do Lipowej, bo pani Roksana za nic nie chciała puszczać ich samych do dziadków, rzadziej Roksana przyjeżdżała do Krasawy. Przyjaciółka Hedwigi była domownikiem Lipowej, ciotką dla chłopców i prawie członkiem rodziny.

      – Jak wyglądam? – zapytała Elżbietka.

      Roksana uważnie obejrzała pannę młodą. Elżbietka rzeczywiście prezentowała się pięknie. Przybyło jej nieco ciała w porównaniu do tej, jaką była przed trzema laty, nabrała przez to jakby więcej dostojeństwa. Miała piękne długie włosy, miłą buzię. Roksana zazdrościła jej także piersi, wydatnych, kształtnych.

      – Piękna suknia – powtórzyła Roksana. – Bardzo podkreśla twoje zalety.

      Podobnego zdania był Jan ze Szczekocin, wodzący wzrokiem za narzeczoną syna, choć widywał ją tylko w codziennym przyodziewku. Porozumiewawczo trącał Konrada łokciem.

      – Masz szczęście, chłopcze. Co to za niewiasta!

      Głaskał wąsy i wielokrotnie powtarzał, że pani Alena miała rację, nie godząc się na ślub młodych już dwa lata wcześniej.

      – Jest jak dojrzały owoc – mówił. – Jak owoc. Wtedy, co chciałeś się pierwszy raz żenić, chyba jej jeszcze tego i owego brakowało. Tej soczystości, którą ma teraz. Zaprawdę, synu, zazdroszczę ci przyjemności, jakie czekają cię w najbliższych dniach…

      Konrad, który był nieśmiały, czerwienił się na te słowa i opuszczał wzrok. Pan Jan ponownie trącił go łokciem.

      – Bądź mężczyzną, mój chłopcze, bo już na to najwyższy czas. Bądź mężczyzną i nie opuszczaj oczu. Nie wysyłam cię do klasztoru, ale daję ci najpiękniejszą pannę. Co za oko! A te piersi! Mój święty Boże, czy ty widziałeś te piersi?

      Konrad nie odpowiadał i milczał także w obecności narzeczonej. Przy ojcu w ogóle nie mówił nic, wpatrzony w niego i uważnie słuchający, co powie i co rozkaże. Wychowywany w posłuszeństwie i karności, zawsze w cieniu starszego brata, w ogóle wydawał się mało samodzielny.

      Pan Jan głośno wypowiedział kilka uwag o Elżbietce, chwaląc jej powaby, Konrad zaś milczał, co narzeczonej wydało się niestosowne i nawet go o to zapytała.

      – Czy nie podoba się wam moja suknia?

      – Bardzo się podoba – zapewnił Konrad, ale to było wszystko, na co się zdobył.

      Elżbietka była nieco rozczarowana jego milczeniem, bo kiedy bywał we dworze sam, to jednak czasem odzywał się niepytany, a teraz milczał.

      – Za bardzo przejęty – uśmiechnęła się Roksana. – Wcale się nie dziwię, że onieśmielony. Wyglądasz tak pięknie. On wie, że to jakby gwiazdkę z nieba dostał, więc i nie dziwota, że jest oszo¬łomiony.

      Elżbietka spojrzała na Roksanę z wdzięcznością. Ze wszystkich niewiast obecnych w tych dniach w Krasawie najbliżej jej było do Roksany. Z wdzięcznością przyjmowała jej uwagi i szczerze dziękowała za każdą radę. Wprawdzie ostatnie słowo i tak miała pani Alena, ale co szkodzi przed usłyszeniem zdania matki zapytać, co myślą o tym wszyscy inni.

      – Wy także uważacie Konrada za pięknego?

      – A ty nie? – w głosie Roksany było zdziwienie.

      Z racji starszeństwa mówiła do Elżbietki ty.

      – A ty nie? – powtórzyła i uśmiechnęła się porozumiewawczo. – Udajesz chyba, że nie słyszałaś, co mówią dziewki w czeladnej.

      – A co mówią? – spytała Elżbietka, choć zwykle mało się ich opiniami przejmowała.

      – Okropnie ci zazdroszczą. Jaki to piękny, jaki dostojny. Jakie to będziesz miała szczęście w łożu…

      Patrzyła na Elżbietkę uważnie, badawczo, a ta zarumieniła się. Roksana natychmiast domyśliła się wszystkiego. Wiedziała przecież, że Elżbietka dotąd prawie nie opuszczała rodzicielskiego dworu i miała niewielkie doświadczenie.

      – Czyżby? – zapytała. – Czy ty…

      Odwróciła się i skinęła na dziewczynę, która trzymała przed młodą panią niewielkie zwierciadło i obracała nim w taki sposób, żeby pani mogła dokładnie obejrzeć swój strój. Kiedy zostały tylko we dwie, Roksana dała znać, żeby usiadły. Córka pani Aleny siedziała naprzeciw, w zawstydzeniu nie podnosząc oczu.

      – Boisz się, prawda? – zapytała Roksana.

      Elżbietka skinęła potwierdzająco. Roksana uśmiechnęła się. Ujęła dłonią podbródek dziewczyny i uniosła go nieco, żeby spojrzeć w oczy dziewczyny.

      – Znam te obawy – powiedziała. – Ty, biedactwo, nic nie wiesz, bo nie miał ci kto wytłumaczyć.

      Elżbietka odpowiedziała ufnym spojrzeniem.

      – Matka


Скачать книгу