Cherub. Przemysław Piotrowski
Mówisz o mnie? – syknął przez zęby.
– Bardzo tak… oględnie… – Oksana uklękła przy fotelu i położyła mu dłonie na ramieniu, ale Brudny strącił jej rękę i rzucił magazyn z powrotem na ławę, po czym sięgnął po szklankę z whisky. Wypił do dna.
– Oszukałaś mnie, Oka – rzucił pełnym wyrzutu tonem. – Oszukałaś mnie i zrobiłaś ze mnie pośmiewisko.
– To nie tak, Igor. Chciałam… – Jej głos się załamał, a z dużych niebieskich oczu popłynęły łzy.
– Jutro wyjeżdżam. Uważam, że do mojego powrotu powinnaś się wyprowadzić.
– Ale…
– Zawiodłaś mnie, Oka. I to bardzo. Muszę to wszystko przemyśleć. Ty też powinnaś.
– Igor… – Makijaż na twarzy Oksany był już kompletnie rozmazany.
– Koniec dyskusji. Dziś nie chcę cię już więcej widzieć.
Prokurator Arleta Winnicka była kobietą niezależną i nieustępliwą w dążeniu do tego, co uważała za dobre dla siebie. Rzadko patrzyła wstecz i nie miała wyrzutów sumienia wobec tych, którzy stanęli jej na drodze. Zwłaszcza wobec mężczyzn, których traktowała do bólu instrumentalnie i którzy w jej mniemaniu byli jedynie środkiem do zdobycia tego, na czym w danej chwili najbardziej jej zależało. Takie postrzeganie świata zaszczepiła jej matka, Marlena Winnicka, apodyktyczna pani dyrektor jednej z największych spółek skarbu państwa, swego czasu należąca do partii, a po przemianie ustrojowej, dzięki nie do końca znanym układom i koneksjom, wyniesiona na tak wysokie stanowisko. Arleta domyślała się, że doszła tam po trupach, ale nigdy jej o to nie pytała, bo matka była osobą o surowym usposobieniu także w domu, a nie miała szans na znalezienie miłości u drugiego z rodziców, bo ojciec – jak matka stosunkowo regularnie jej powtarzała – był nędznym nieudacznikiem, który zostawił ją, gdy miała cztery latka. Arleta nie pamiętała go zbyt dobrze, zwłaszcza że matka pozbyła się wszystkich jego zdjęć i nigdy nie powiedziała o nim choćby jednego dobrego słowa. To z czasem ugruntowało w niej przekonanie, że pewnie taka jest prawda, a fakt, że matka podobne zdanie miała o zdecydowanej większości mężczyzn, tylko pogłębił jej wewnętrzny sprzeciw wobec polskiej, typowo patriarchalnej rzeczywistości.
Słynne z bogatych złóż miedzi Polkowice, w których mała Arletka przyszła na świat, szybko okazały się jednak dla dorastającej Arlety za ciasne. Wyjechała na studia prawnicze do Wrocławia, gdzie poznała przystojnego syna jednego z szanowanych w mieście adwokatów i zdradziła wszelkie zasady, które przez lata wpajała jej matka. Zakochała się w chłopaku bez pamięci, podobnie jak on w niej, bo młodej Arlecie prócz bezspornej inteligencji natura nie poskąpiła też urody. Pobrali się na trzecim roku, ale krótko po ślubie jej ukochany Adrian zmienił się nie do poznania. Przez lata ciągnięty przez ojca za uszy nie miał ambicji, zakładając, że i tak przejmie po nim kancelarię. Większość czasu spędzał więc na graniu na PlayStation albo paleniu trawki z kolegami. Nie minął rok, gdy wolał spędzić noc z jointem w ustach i padem w ręku niż w objęciach swojej pięknej małżonki.
Arleta dopiero odkrywała swoją kobiecość i nie mogła zrozumieć, dlaczego tak się dzieje, ale po krótkiej rozmowie z matką szybko otrzeźwiała i wystąpiła o rozwód. Sprawa rozwiązała się szybko i bezboleśnie, a niedługo potem młoda rozwódka na jednym z przyjęć, na które zabrała ją matka, poznała zamożnego biznesmena z branży kopalnianej. Był od niej starszy o dwadzieścia osiem lat, ale plasował się na osiemdziesiątym ósmym miejscu w rankingu najbogatszych Polaków według „Forbesa”. Tym razem podeszła do sprawy na chłodno i owinęła sobie mężczyznę wokół palca, dzięki czemu już trzy miesiące później znów stanęła na ślubnym kobiercu.
Maciej Roch okazał się dość ekscentrycznym mężczyzną. Wprowadził ją w świat, o którego istnieniu nie miała pojęcia. Z czasem wyzwolił jej kobiecość i uświadomił liczne potrzeby, które mogła realizować w jego obecności bez cienia skrępowania, wobec czego Arleta Roch zdołała poznać najgłębsze pokłady swojej mrocznej podświadomości. Szybko zdała sobie sprawę, że bardzo lubi seks, także ten przez większość zakłamanego społeczeństwa uznawany za wyuzdany. Kosztowała więc wszystkiego i wszystko z siebie dawała, w wolnym czasie realizując plan, który sobie założyła. Był on stosunkowo prosty, bo Macieja nie kochała i w odpowiedniej chwili chciała doprowadzić do rozwodu i zagarnięcia części jego majątku. Udało jej się to trzy lata później, a że do tej pory zdołała zrobić aplikację prokuratorską i zdobyć wystarczającą ilość dowodów, które startującego do polityki Macieja mogły ukazać w oczach wyborców w raczej kiepskim świetle, wraz z odejściem zdołała wyszarpać całkiem pokaźną sumę.
Najbardziej z tego wszystkiego zapamiętała moment, gdy już z papierem w ręku wspólnie z matką popijały w rodzinnym domu specjalnie na tę okazję zakupionego szampana z jednego z najlepszych i najdroższych roczników.
– Zuch dziewczyna – powiedziała matka z dumą w głosie. Potem obie kobiety długo siedziały i w milczeniu patrzyły w płonący w kominku ogień.
Mała fortuna, jaka stała się udziałem dwudziestodziewięcioletniej Arlety Winnickiej, nie przewróciła jej jednak w głowie i młoda pani prokurator postanowiła zabrać się do pracy. Najpierw pomyślała o Warszawie, ale świadomość, że jej niedawny mąż dochrapał się poselskiego mandatu, sprawiła, że uznała to za niepotrzebne ryzyko. Potem w kręgu jej zainteresowań pojawił się Wrocław, ale również się z tego wycofała, gdyż szybko się zorientowała, że to także jego prywatny folwark. W końcu uznała, że leżąca stosunkowo niedaleko Polkowic Zielona Góra będzie najlepszym wyborem. Zdoła poznać tajniki profesji, zamknie kilku bandytów, a później zobaczy. Mijał dziesiąty rok jej pracy, którą bardzo sobie chwaliła, bo w ciągu kilku lat wyrobiła sobie pozycję, a miasto – w kontekście nabierającej rozpędu kariery politycznej byłego męża – okazało się cichą przystanią, która Macieja nie interesowała.
Przez ostatnie dziesięć lat pracowała więc na renomę twardej, nieustępliwej i bezwzględnej pani prokurator, a mężczyźni, którzy byli zmuszeni z nią współpracować, przykleili jej łatkę pitbulla w spódnicy. Wiedziała o tym, podobnie jak o „modliszkach”, „żmijach” czy „wrednych sukach”, ale nie robiło to na niej żadnego wrażenia, mało tego, tolerowała to, gdyż pozwalało pracować w spokoju i budować wizerunek kobiety, która wie, czego chce i z którą lepiej nie zadzierać. W ostatnim czasie los dodatkowo się do niej uśmiechnął, bo na emeryturę odszedł inspektor, któremu nawet ona nie mogła odmówić szacunku, ale który w pewnym sensie uniemożliwiał jej pełne rozwinięcie skrzydeł. Od lat cieszył się wyjątkową estymą w policyjnym światku i na koncie miał dziesiątki niezwykle trudnych i skomplikowanych spraw, wobec czego podważanie jego pozycji nawet jej wydawało się niestosowne, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że zdawał się absolutnym przeciwieństwem wzorca mężczyzny, jaki wpoiła jej matka. Dlatego – choć momentami ją to irytowało, bo zajmował się szczególnie interesującymi śledztwami – nie wchodziła mu w drogę. Nieco ponad pół roku temu sytuacja uległa zmianie, ale na krótko, bo po wspólnym rozwiązaniu śledztwa w sprawie kanibala inspektor po pewnych perturbacjach proceduralnych honorowo odszedł na zasłużoną emeryturę. Otworzyła się furtka do przejęcia władzy, bo o ile Romuald Czarnecki – podobnie jak ona sama – należał do wilków, o tyle jego następca, Grzegorz Zimny, co najwyżej mógł uchodzić za barana w stadzie owiec.
Dziś miała zamiar mu to zakomunikować bardzo wyraźnie. Tak aby nikt w powoływanej grupie dochodzeniowo-śledczej, mającej się zająć śmiercią prokuratora Brunona Kotelskiego, nie miał najmniejszych wątpliwości, gdzie jest jego miejsce.
Arleta Winnicka otworzyła drzwi i pewnym krokiem weszła do gabinetu.